naglowek
 
 
Strona główna
  
 Publicystyka
 

Starsze Ludy

Stwory światła i ciemności, bestie z mroku, postrzegane gdzieś na krańcach pola widzenia, i dobre duszki, które najwyżej szczają do mleka. Te najgroźniejsze, i zarazem najbardziej intrygujące, bo podobne do nas samych. Bestia z ludzką twarzą, albo odwrotnie, z wilczym pyskiem na ludzkim ciele, najbardziej przerażająca, bo będąca karykaturą, diabelskim przeinaczeniem naszej istoty. Ludy podobne do nas, lecz starsze, pochodzące z nieogarnionych, nieznanych nam otchłani dziejów.

Strach jest najgorszy, gdy przyjmuje ludzką postać. Ludzką, lub humanoidalną.

Humanoidalne postaci, zaludniające legendy. Starsze Ludy.

Kim były? Czy tylko personifikacją naszych lęków i tęsknot? Jak syreny, w sprawie których nasi antenaci wykazali się ogromną wyobraźnią, dość obrzydliwego z wyglądu, tłustego morskiego ssaka wyposażając w dziewicze piersi i uwodzicielski głos. Rejsy wtedy trwały długo, marynarze musieli być straszliwie wyposzczeni, ale żeby aż tak?

Do dziś nasz stosunek do tychże legend nacechowany jest podświadomą hipokryzją. Możemy dziś tłumaczyć legendę o smoku pożerającym księżyc zwykłym zaćmieniem. Możemy, w naciągany wszak sposób wyjaśniać podania o smokach ziejących ogniem i siarką aktywnością wulkaniczną – proste, coś z dziury w ziemi dymi i smrodzi, cóż to może być? Ani chybi smok. A cóż to Psiogłowiec – pawian z czerwonym zadkiem. I tak to tłumaczymy. Za podstawę legend przyjmujemy antropomorfizm, oblekanie naturalnych zjawisk w nadprzyrodzone mity.

 

Ale humanoidzi, tak liczni w całej naszej kulturze wymykają się klasyfikacji. Tu interpretacje bywają naciągane, albo wręcz karkołomne, zatrącające o freudyzm i psychoanalizę. Albo wręcz pomijane milczeniem. Trudno na poważnie interpretować opowieści o brodatych kurduplach czy pięknych elfach. Starszych ludów nigdy nie było, nie mity to są, lecz ordynarne bajki, niegodne nawet nie badań, lecz nawet interpretacji. I nic to, że są wciąż żywe, że ze stadium bajęd i podań przeszły do stadium technomitu, wspólnego dla wszystkich kultur. Yeti w Himalajach, ałmas na Kaukazie, Syberii, nawet podobno pod Petersburgiem, sasquatch w Ameryce. Gdzie nie spojrzymy, w każdej kulturze znajdziemy podania o innych ludziach, czy też stworach łudząco do nich podobnych. Orang pendek na Malajach, mapinguary w Brazylii, agogwe w Afryce Centralnej. Wspólny dla wszystkich Eskimosów i północnych Indian kiapak. A wcześniej, całe ludy z opowieści rzymskich, celtyckich, piktyjskich i skandynawskich.

Obcy. Czy istnieją tylko w naszej wyobraźni? Czy są tylko odbiciem naszych lęków, karykaturalną projekcją nas samych? Czy są tylko wymysłem?

Czy zawsze byliśmy sami, jak wciąż oficjalnie się tłumaczy interpretując legendy? Dziś już wiemy, że nie. Że bywały czasy, kiedy istnieli podobni do nas, mający takie same szanse, by stać się tym, czym my teraz jesteśmy. Było tak już za czasów, kiedy świadomość ledwie w nas się tliła, kiedy nasi przodkowie może jeszcze nawet jej nie osiągnęli, tworząc dopiero podstawy stadnego bytowania. Ale też był czas, całkiem niedawno w geologicznej czy ewolucyjnej skali, kiedy świat zamieszkiwał jeszcze jeden rozumny gatunek. Obcy.

 

Przed kilkunastu laty ostatecznie pożegnaliśmy się z teorią single species. Ostatecznie i z żalem, bowiem jak żadna inna odpowiadała naszej mentalności, naszym dobrym wyobrażeniu o sobie.

Opowiadała ona o tym, jak nasz przodek zlazłszy z drzewa podniósł kość, by dać nią po łbie jakiemuś wrednemu kocisku. I tej kości z łapy nie wypuścił, wypróbowaszy ją najpierw na łbach pobratymców poniósł dumnie w przyszłość, jako pierwsze narzędzie. Potem ją udoskonalał, aż wreszcie, wyprostowany już całkowicie doszedł do reklam telewizyjnych, Ch. Pottera i broni jądrowej. A wciąż odgraża się, że na tym nie koniec.

Rzeczywiście, pokrzepiająca to wizja gatunku, który doskonaląc się przez pracę rozwijał jednocześnie rozum. Ci, którzy byli zbyt leniwi nie tyle pogłupieli z tego lenistwa, co głupi pozostali. I wymarli z tej głupoty, dobrze im tak.

Ciekawe tylko, na ile owa teoria była tak naprawdę oparta na rzetelnych podstawach, a na ile na naszym o sobie wyobrażeniu. Na ile była odbiciem innych doktryn i naszej hipokryzji.

Rozwój przez pracę, mózg doskonalony przez ręce. Wszystkim to pasuje. Liberałom (każdy jest kowalem swego losu, jak nie, to wypada z ewolucji), komunistom (wykonanie 200% normy w łupaniu krzemienia udoskonali twój mózg), nazistom (Arbeit macht frei). I tak też dzieje nowoczesnej antropologii są dziejami chciejstwa, tuszowania niewygodnych faktów i nawet pospolitych oszustw. Rodowód człowieka był taki, jakim chcieliśmy go widzieć.

To wszystko rozsypało się w gruzy kilkanaście lat temu. Nie dało się utrzymywać fikcji, nawet przyjemnej i pokrzepiającej. Dziś wiemy, że od przodków nie wiedzie ku nam prosta droga znaczona potem i mozołem, ludzka ewolucja to nie jeden pień prosty jak słup telegraficzny.

Dziś wiemy, ze drzewo genealogiczne prymatów jest rosochate i rozgałęzione. A na wielu poziomach możemy naliczyć kilka pnących się w górę gałęzi, jednakowo wydawałoby się grubych, silnych i perspektywicznych.

Dziś wiemy, że nie tylko nasze ręce, nasza praca przywiodły nas tu, gdzie jesteśmy w tej chwili. Tak naprawdę nie bardzo wiemy, co. Kiedyś była jedna, jasna teoria. Teraz jest ich co najmniej kilkanaście. Pionizacja postawy jako wynik zmian klimatycznych, ochrona przed przegrzaniem. Byli już tacy, którzy wcale nie byli gorsi, gorzej przystosowani, z mniejszym potencjałem rozwojowym.

Być może to nie tylko praca, nie tylko wynalazek elastycznych więzi społecznych. Być może to również szczęście. Szczęście, jako czynnik doboru ewolucyjnego.

Na nic zdało się sekowanie niewygodnych teorii. Na nic zdały się oszustwa, z tym najgłośniejszym, człowiekiem z Piltdown. Znalazły się nowe dowody, nowe metody datowania. Wreszcie badania DNA, poznanie genomu ostatecznie położyły kres rasizmowi jako teorii naukowej, przy okazji kładąc kres teorii single species.

Dziś już nie można sprokurować człowieka z Piltdown. Dziś garstka oszustów nie miałaby szans. Nawiasem mówiąc warto pamiętać, że w skład tej garstki wchodził ojciec Teillhard de Chardin. Jego macierzystej instytucji, gdy już zgrzytając zębami pogodziła się z istnieniem teorii ewolucji, bardzo pasowało takie znalezisko. Facet z żuchwą małpy, ale za to miał łeb jak sklep, na dodatek nie z Afryki. Europejczycy pochodzą od nadrzewnych Angoli, cała reszta od afrykańskiej hołoty.

Dziś każdy, który dostanie bejsbolem od skina za to, że jest obcym , odmieńcem czy innym, może się pocieszać, że ów skin na pewno nie ma racji. Dziś nie można już naukowo uzasadniać, że nordyk jest lepszą rasą. Dziś, dzięki badaniom genetycznym wiemy, że nordyk to tylko bardziej wyblakły Buszmen.

Badania mitochondrialnego DNA pokazują, że wszyscy wyszliśmy z Afryki. Obecnie hipoteza ta, zwana "pożegnaniem z Afryką" dorobiła się już różnych odmian i interpretacji, ale nikt nie podważył jej zasadniczego przesłania – wszyscy, włącznie z Aborygenami i Pigmejami mamy wspólnych przodków. Rasizm stracił sens, trudno traktować jego wyznawców inaczej od członków Towarzystwa Płaskiej Ziemi.

Wśród nas nie ma obcych. A poza nami?

 

Sprawcą wszelkiego zła był niejaki homo ergaster. Zamiast siedzieć na swojej sawannie, padlinę lwom kraść, nieodpowiedzialny ów gatunek wziął się do roboty. To przez niego muszę w tej chwili stukać w klawiaturę, zamiast spokojnie ogryzać jakiś goleń, który upolowałby za mnie lew. Jak widać najstarszym zawodem było zwykłe złodziejstwo, ponieważ nasz czcigodny przodek zajmował się głownie podpieprzaniem łupu dużym drapieżnikom.

Część nieodpowiedzialnych osobników posunęła się jeszcze dalej. Zamiast siedzieć spokojnie na łysych już tyłkach zaczęła migrować. To był pierwszy exodus, homo ergaster rozprzestrzenił się na Azję i Europę. I przystosował do skrajnie innych warunków.

Tu zaczyna się opowieść o obcych. O drugim, rozumnym gatunku, który wraz z nami zamieszkiwał świat. O neandertalczyku.

Homo ergaster, który w Afryce pozostał, też nie mógł wytrzymać. Też ewoluował, też przystosowywał się do środowiska, skrajnie innego, niż to w Europie. Bardziej przyjaznego, takiego, które zapewne nie premiowało przeżyciem osobników silniejszych fizycznie, lepiej znoszących zimno i niewygody. Lepsze warunki premiowały osobników cwańszych. I tak, po tysiącach lat, z samego krańca Afryki, z jaskiń Klassies na północ wyruszył homo habilis. Na terenach dzisiejszego Izraela po raz pierwszy napotkał innych.

 Dziś wiemy, że inni byli osobnym gatunkiem. Dowodzą tego porównania DNA, bliżej nam do szympansa, niż do nich. Nie byli naszymi przodkami, jak sądzono niegdyś, nie byli zdegenerowaną gałęzią nas samych.

Nie byli też dzikimi małpoludami, jak ich z początku przedstawiano. Byli ludźmi, jeżeli za kryterium bycia człowiekiem uznamy organizację społeczną, stopień rozwoju materialnego. Nie byli nimi, jeśli pod uwagę weźmiemy mentalność, sposób postrzegania świata, sposoby na czynienie go możliwym do zamieszkania.

Wiemy też, że odeszli. To eufemizm, określający zagładę gatunku. Nie wtopili się w nas, nie przekazali nam swych genów. Nie krzyżowali się z nami, co zresztą jest podstawowym kryterium odmienności gatunkowej.

Teorie na temat ich wyginięcia są do dziś skrajne. Jedne mówią wręcz o "neolitycznym holocauście", o tym, że to my, w sensie najbardziej dosłownym wytępiliśmy neandertalczyków. Że nie było to wypieranie, a eksterminacja, walka o terytoria, z której gatunek mniej liczny, bardziej przystosowany do środowiska w sposób naturalny, a nie technologiczny musiał w końcu ulec.

Inni twierdzą, że wystarczyło parcie demograficzne homo sapiens. Że nikt neandertalczyków nie wypierał, sami wycofywali się coraz dalej, nie próbując konkurować. Na jedno wyszło.

Jedno jest faktem. Bezpośrednią przyczyną zagłady rozumnego gatunku byliśmy my.

 

Nasze przystosowanie było przystosowaniem technologicznym. Aby stawić czoła klimatowi ery zlodowaceń musieliśmy dorobić się narzędzi, zadbać o schronienie, stworzyć zaczątki planowania swych działań. Okazało się, że potrafimy wykorzystać sezonowe migracje zwierząt, by, jak to się ładnie mówi, zabezpieczyć sobie żywność na chude czasy. Zrobić narzędzia dostosowane do warunków. Utworzyć odpowiednią organizację społeczną. A to wszystko dlatego, że nasze warunki fizyczne nie pozwalały nam po prostu przeżyć. Alternatywą postępu technologicznego i społecznego było wyginięcie, lub sromotny powrót w ciepłe kraje.

Neandertalczycy ewoluowali w chłodnej Europie. Różnice fizyczne były zaskakująco duże. Poczynając od krępej budowy ciała, grubokościstego szkieletu, budowy pozwalającej łatwiej znosić bez utraty energii niskie temperatury, poprzez budowę nosa, dużego nochala znakomicie działającego przy ogrzewaniu wdychanego powietrza, i jako chłodnica przy przegrzaniu z powodu wysiłku fizycznego. Aż do różnic najbardziej chyba istotnych i tajemniczych, różnic w budowie mózgu.

Wyniki badań tomograficznych neandertalskich znalezisk są zaskakujące. Potwierdziły po części to, co wiedzieliśmy już przedtem, zupełnie inne są proporcje w rozwoju pewnych części mózgu niż u nas. Dopiero jednak tomografia, możliwość stworzenia wiernych, trójwymiarowych modeli pozwoliła na wyciągnięcie bardziej prawdopodobnych wniosków. Wiemy już, że neandertalska inteligencja była obcą inteligencją. Choć na pewno nie gorszą.

Lepsze przystosowanie do klimatu okazało się najważniejszym czynnikiem wiodącym do zguby. Brak wyzwań oznacza stagnację. Gdy stagnacja się przedłuża, to nie można już stawić czoła wyzwaniom, kiedy się pojawią. Specjalizacja przegrywa z uniwersalnością.

Ten inny gatunek wybrał przystosowanie. Wpłynęło to drastycznie na liczebność populacji, na zdolności ekspansji. Nie przeszkadzało to wtedy, kiedy nie istniała konkurencja. W obliczu tej konkurencji okazało się klęską.

Żyliśmy obok siebie przez kilkadziesiąt tysięcy lat. Od pierwszego spotkania na Bliskim Wschodzie gatunek homo sapiens sapiens (podwójnie rozumny, jak się z dużą dozą narcyzmu określamy) powtórzył drogę homo ergaster. Neandertalczyk spychany był ze swych siedlisk, ostatnie znane stanowiska to Gibraltar, kraniec Europy. Dalej drogę zagrodziła cieśnina.

Stamtąd też pochodzą ostatnie, najmłodsze znane znaleziska. Datuje się je na trzydzieści tysięcy lat. W skali geologicznej, a nawet w skali ewolucyjnej to chwila, to zaledwie wczoraj.

Zresztą i w skali historycznej. Miliony lat dzielące nas od australopiteka, okres czasu trudny do ogarnięcia. Zaś trzydzieści tysięcy? To tylko piętnaście razy tyle, ile czasu upłynęło od narodzin Chrystusa. To tylko trzydzieści razy więcej, niż trwa w Polsce chrześcijaństwo.

 

My byliśmy wtedy dokładnie tymi samymi ludźmi, którymi jesteśmy dzisiaj, w sensie fizycznym, w sensie potencjału umysłowego. Różnią nas tylko doświadczenia.

 

Czy neandertalczycy byli skazani na zagładę? Wielu ludzi twierdzi, że tak. A jeśli nie na zagładę, to na stagnację. James Shreeve, w swej znakomitej zresztą książce snuje przypuszczenia, jak wyglądałby neandertalski świat dzisiaj, po tych trzydziestu tysiącach lat. I wysnuwa wnioski, że tak samo, jak kiedyś. Nadal nieliczna populacja wyrabiałaby narzędzia z krzemienia. Mimo iż Shreeve stara się odciąć od stereotypów, jego hipoteza jak najbardziej się w nie wpisuje. Neandertalczyk jako nasz młodszy, trochę nieudany i przygłupi brat. Daleko od prymitywnych małpoludów o dzikim wejrzeniu, jakich przedstawiano na dziewiętnastowiecznych rycinach. Ale wciąż chyba daleko od prawdy.

Czegoś zabrakło. Neandertalczyk był gatunkiem plastycznym, jak jego przodek, homo ergaster. Jego nieszczęściem było, że do istniejących warunków zaczął przystosowywać się wcześniej, trudniejszym sposobem, sposobem zmieniania samego siebie. Jeszcze nie był na etapie homo habilis, który problemy rozwiązywał technologią. I to właśnie, zbyt dobre przystosowanie stało się przekleństwem neandertalczyka. Przystosowanie fizyczne i wytworzone więzi społeczne, optymalne dla warunków.

 

Jednak ostatnie odkrycia przeczą tezom o nieprzystosowalności. W ostatnich czasach istnienia, w czasach ekspansji homo sapiens u neandertalczyków dochodzi do swoistej eksplozji technologicznej. Wzrastająca konkurencja, zmieniający się klimat powodują, że lud, który przez tysiące lat wytwarza prymitywne narzędzia, określane jako kultura mustierska, zaczyna nagle działać inaczej. Pojawiają się wyrafinowane artefakty, zmienia się sposób bycia, sposoby pozyskiwania żywności. W zasadzie stanowiska neandertalskie na południu Hiszpanii nie różnią się już od stanowisk ludzkich. Z jednym tylko wyjątkiem, neandertalczycy nie bazgrali po ścianach swych jaskiń. Co zresztą jest pośrednim dowodem na zupełnie inną percepcję świata. Inną, ale nie gorszą.

Budowa mózgu, a co za tym idzie sposób postrzegania otaczającego świata jest największą tajemnicą neandertalczyka. Wiemy już, że niektóre z ośrodków mózgu wykazują w porównaniu z naszymi olbrzymi niedorozwój. Tak jest z ośrodkiem mowy. Wprawdzie znalezisko z góry Karmel, zwierające nienaruszoną kość gnykową nie potwierdziło tez o anatomicznym nieprzystosowaniu neandertalczyków do wydawania artykułowanych dźwięków, kość gnykowa jest taka, jak nasza. Ale słaby rozwój ośrodka mowy pozwala przypuszczać, ze istotnie neandertalczyk mówił niewiele.

Za to rozwój części potylicznej jest imponujący. Kłopot w tym, że w tej części są ośrodki niedorozwinięte u nas. W związku z tym nie wiemy, czemu służą.

Tu zaczyna się wątek "romantyczny" historii neandertalczyka. Bo skoro nie mówił, jak wytworzył zaawansowaną kulturę? Wiemy, że głównym jego zajęciem było polowanie na wielkie ssaki. Tego się nie da robić bez porozumienia, aczkolwiek i tak pozostaje to zajęciem ryzykownym.

Argument, ze tak polują i wilki jest nietrafny. Owszem, polują. Ale nie wytwarzają narzędzi, nie grzebią swych zmarłych. Nie pielęgnują swych rannych i chorych. Nie wytwarzają też zaczątków mistycyzmu, wierzeń religijnych, na co u neandertalczyków mamy (pośrednie wprawdzie) dowody. Nie wytworzyły kultury.

Kultura niewerbalna? Trudno nam to sobie wyobrazić. Nam, których tok rozumowania, myślenie także jest werbalne.

Tu zaczyna się pole dla spekulacji. Taką romantyczną spekulacją jest teza o porozumiewaniu pozazmysłowym, w naszym oczywiście rozumieniu. Bo dla telepaty telepatia jest zmysłem właśnie. Czy temu służyły właśnie te rozwinięte nad podziw obszary mózgu?

Napisano na ten temat wiele, także fikcji z dziedziny fantastyki. Niedawno w Polsce wyszła książka pod mało oryginalnym tytułem "Neandertalczyk", całkiem zresztą niezła.

Jedno jest pewne. My nie potrafimy wyobrazić sobie kultury niewerbalnej, wymyka się ona z naszego zakresu pojęć. Nigdy jej nie zrozumiemy, nie potrafimy nawet zgadywać, jaka być mogła.

Nie sądzę, żeby Shreeve miał rację. Bo jest jeszcze coś, czego nie wziął pod uwagę – czynnik przypadku i szczęścia.

 

W czasach zlodowacenia Wurm przez pomost lądowy, tam, gdzie obecnie jest cieśnina Beringa przeszła horda łowców. To była droga w jedną stronę, po przebyciu cieśniny, wąskim pasem wolnego od lodowca wybrzeża Alaski, potem pasmem Gór Skalistych, znów wąskim przejściem pomiędzy wybrzeżem a lodowcem, zalegającym kontynent. A wreszcie, nie wiadomo po jak długiej podróży przed wędrowcami otworzyła się preria, ze stadami mastodontów, dużych i niebezpiecznych, lecz smacznych.

To była podróż w jedną stronę. Nikt z wędrowców, przeszedłszy drogę, będącą podróżą życia, w dosłownym znaczeniu, nie wróciłby tą samą trasą, nie opuściłby żyznej, pełnej biegającego mięsa prerii dla wąskiego pasma pomiędzy lodowcem a morzem. Nikt inny nie mógłby już dokonać tego samego. A wkrótce droga została odcięta.

Ta horda to byli mongoloidalni łowcy z Azji. Zaludnili obie Ameryki, zbudowali własne, często imponujące cywilizacje. Wytworzyli społeczeństwa potrafiące egzystować od tropików po sam biegun.

Dlaczego właśnie oni, a nie kto inny? Przypadek. Może szczęście.

Ale równie dobrze ten przypadek mógł sprawić, że drogę tę przebyłoby inne plemię. Plemię krępych, milczących łowców, z płaskimi czołami i wydatnymi łukami nadoczodołowymi. To oni zostałby postawieni przed zmieniającymi się warunkami. Oni mieliby dla siebie całe kontynenty, bez konkurencji. Oni zbudowaliby swoje miasta, stworzyli swoją cywilizację.

To właśnie ich spotkałby Kolumb jako Indian.

Jak byłaby to cywilizacja? Możemy tylko przypuszczać, że inna. Może niezrozumiała dla nas.

A jak wyglądałby świat? Cóż, miałby pewne strony pozytywne, nie byłoby McDonalda i myszki Miki. Ale nie sądzę, by dwa rozwinięte rozumne gatunki mogłyby koegzystować na tej samej planecie. Mówię tu za siebie, jako przedstawiciel gatunku, który nawet wewnątrzgatunkową eksterminację doprowadził do perfekcji.

Cała nasza historia to podkreślanie różnic, to identyfikacja wewnątrz grupy. Od najdawniejszych czasów, od najprymitywniejszych społeczeństw. Różniące się między sobą na pierwszy rzut oka groty strzał Buszmenów nie mają żadnego uzasadnienia technicznego. Ale mają kulturowe, mówią o przynależności plemiennej. Nie lubimy obcych, nawet jeśli różnią się od nas tylko zwyczajem modlitwy w sobotę, a nie w niedzielę. Gorzej, gdy w grę wchodzi kolor skóry. W imię różnic jesteśmy gotowi zabijać, nawet kiedy nie jesteśmy bezpośrednio zagrożeni.

A co dopiero mówić o konfrontacji z innym gatunkiem? Innym fizycznie i mentalnie, wręcz niepojętym?

Nie mam złudzeń. To też skończyłoby się eksterminacją. Pytanie tylko, kto kogo.

Coś takiego się nie zdarzyło. Konfrontacja zaszła w momencie, kiedy mieliśmy przewagę, kiedy oni nie mieli potrzebnego czasu. To my mieliśmy szczęście, to nas wybrał sobie przypadek.

Zostaliśmy sami. Starsze Ludy odeszły. Utraciły ziemie, na których żyły przez tysiąclecia, utraciły przyszłość. Całe dziedzictwo.

I nawet nie ma komu powiedzieć "przepraszam".

 

Zostaliśmy sami. Od trzydziestu tysięcy lat jesteśmy jedynym rozumnym gatunkiem na Ziemi. Czy nic z tamtych czasów nie zostało w naszej świadomości? W czymś, co nazywamy "pamięcią genetyczną"?

Przecież tkwią w nas jeszcze starsze archetypy. Archetyp demona, ostatecznego zagrożenia, przed którym nie ma ucieczki. Symbolika węża, bynajmniej nie falliczna.

Ponoć te archetypy pochodzą z jeszcze dawniejszych czasów, gdy świadomość ledwie tliła się w naszych przodkach. Kiedy bezpiecznie siedzieli na gałęziach w deszczowym lesie, a jedynymi zagrożeniami były węże i wielkie koty. Koci pysk, stulone uszy, pionowe źrenice. Najstarszy wizerunek demona, utrwalony przez tysiące, jeśli nie setki pokoleń. Można w to wierzyć, albo nie. Ale kiedy budzę się w nocy i widzę nad twarzą koci pyski, czuję jednak atawistyczny lęk. Mimo że wiem, iż mój kot nawet muchy nie skrzywdzi, bo nie chce mu się jej ganiać, woli whiskas.

Musiało zostać w nas coś z mniej odległych czasów. Pamięć istot podobnych do nas, ale odmiennych. Przez to podobieństwo jeszcze bardziej obcych.

Obcych z wyglądu i zachowań. A być może także posiadających zupełnie niepojęte właściwości. Postrzeganie i komunikacja pozazmysłowa, może także obejmująca nasz gatunek. Posługujące się magią.

 

Trzydzieści tysięcy lat. A może nie tyle? Te trzydzieści tysięcy, to tylko poziom naszej obecnej wiedzy, najmłodsze znaleziska. Cała nasza wiedza to szczątki kilkudziesięciu osobników. Ilu jeszcze czeka na odkrycie?

Może to nie trzydzieści tysięcy. Może "zaledwie" dwadzieścia pięć. A może dziesięć? Może tylko tysiąc lat?

Tekst opata z "Dziedzictwa", o niedźwiedniku, zwanym też lokisem pochodzi z pamiętników szlacheckich z siedemnastego wieku. Podany tam opis zupełnie nie przypomina niedźwiedzia. Natomiast można go, po oczyszczeniu z archaizmów umieścić w katalogu spotkań z sasquatchem. Tajemniczym humanoidem, wprawdzie nie przypominającym neandertalczyka, a prymata o niższym stopniu rozwoju.

Jak wspomniałem już, drzewo genealogiczne naczelnych jest bardzo rozgałęzione. To już wiemy. Nie wiemy jednak, jak rozgałęzione. Nasza wiedza opiera się na pojedynczych znaleziskach, wciąż znajdowane są nowe, nie tyle wypełniające białe plamy, co świadczące o mnogości odrośli naszego rodowego drzewa. Przecież homo ergaster to odkrycie ostatnich lat.

Kilkunastu osobników dla opisania gatunku. Ilu jeszcze spoczywa w ziemi, możemy się tylko domyślać. Tak samo, jak tylko domyślać się możemy, kim jeszcze mogli być. Czego się od nich dowiemy, o nich, i o sobie samych. Był czas, kiedy w historii rozwoju naczelnych było kilkanaście równoległych linii. Był to czas australopiteków, z których tylko jeden gatunek prowadzi do nas. Może więc homo ergaster, po dotarciu do Europy, w ramach radiacji adaptatywnej wykształcił nie tylko neandertalczyków i sinantropów. Może czeka na odkrycie szkielet hominida o małym wzroście, którego nazwiemy na przykład homo minor, zamiast po prostu krasnoludem kopalnym.

A może też czas, by skończyć z antropo– , nie raczej z homocentryzmem, i zacząć nazywać neandertalczyka nie od doliny w Niemczech, nie z przedrostkiem homo. Na przykład seidhe.

Jedno jest pewne – żyliśmy wraz z nimi, i pamiętamy ich, zbiorową pamięcią. Nawet jeśli było to te nieszczęsne trzydzieści tysięcy lat temu. To wtedy byliśmy my, homo sapiens, nie ktokolwiek inny.

Ich ślady są w naszych legendach i mitach. Wizerunki eskimoskiego kiapaka, wyrzeźbione w kłach morsa są jednymi z wierniejszych wizerunków neandertalskiej twarzy. Ślady są w relacjach historycznych. Nie możemy uciec od nich i teraz. Być może ich obecność tkwi w naszych wierzeniach, w całym systemie wartości. Pewnie nieprzypadkowo miejscem najdłuższej znanej nam koegzystencji była góra Karmel.

Oni odeszli, ale czy aż tak dawno? Dawno, z punktu widzenia historycznego, bo w dziejach gatunków to krótka chwila. O wiele krótsza od tego całego czasu, kiedy żyliśmy obok siebie.

Może to nie trzydzieści tysięcy lat? Może jeszcze nie tak dawno mieliśmy szansę na spotkanie. A może mamy ją do dziś.

Może też coś z nich jest w nas, nie tylko pamięć. Nasze gatunki nie krzyżowały się, nie było też konwergencji. Najmłodsze znaleziska mają cechy bardziej "neandertalskie", niż te najstarsze. Oni szli do końca własną drogą.

Ale były też hybrydy, przynajmniej tak interpretuje się niektóre znaleziska.

Argumentem przeciw krzyżowaniu się była obcość. Gatunki nie krzyżują się nie tylko wtedy, kiedy nie mogą dochować się potomstwa. Ważniejsze jest przekazywanie niezrozumiałych sygnałów. Wtedy, przeciwnie niż w dowcipie z radia Erywań, nie dochodzi nawet do prób.

Długo twierdzono, że twarz neandertalczyka musiała być obca, wręcz odrażająca. Nie przekazująca ludzkich sygnałów, nie mówiąc już o seksualnych.

Niedawno dokonano ciekawej rekonstrukcji. Twarz współczesnej Indianki zmodyfikowano komputerowo, dostosowując jej kształt do neandertalskiej czaszki. Twarz, która się wyłoniła, była obca. Ale piękna.

Może więc i w nas jest jakaś ich cząstka? Może niektórzy z nas mogą upomnieć się o utracone dziedzictwo?

 

Strona główna
design by a.mason