naglowek
 
 
Strona główna
  
 Opowiadania
 

Opowieść wigilijna

Zbliżali się, otaczając półkolem. W środku brodaty drab, o tłustej, zapijaczonej gębie, ułomkiem kija bilardowego uderzał we wnętrze lewej dłoni. Na gębie rozlewał się obleśny uśmiech. Był pewien przewagi, nawet nie musiał się rozglądać, czuł obecność kompanów.

Ten z lewej nie miał nic, żadnego kija, kastetu, bejsbola. Nie musiał, już na pierwszy rzut oka widać było, że wystarczą mu gołe ręce. Gołe, świecące od potu przedramiona, pokryte obscenicznymi tatuażami. Za to drugi, ten szczurowaty, kryjący twarz w cieniu... Złowiła błysk, nisko, błysk światła odbity od rozbitej, trzymanej za szyjkę butelki. Tak zwanej różyczki.

Nie przestraszyła się jednak. Oblizała tylko wyschnięte wargi.

Tłustogęby drab uniósł ułomek kija, wznosząc go do beznadziejnie sygnalizowanego uderzenia. Runął do przodu...

Z dezaprobatą wydęła wargi. Zawsze tak jest. Szybki unik, tłustogęby z wyrazem zaskoczenia usiłuje złapać równowagę. Cios w kark, lekki, zadany jakby mimochodem powala go, wyprężonego, na podłogę, z brudnych desek podnosi się kurz. Smugi światła ładnie tańczą w ciemnym wnętrzu speluny.

Zawsze tak jest. Teraz, przy wtórze pięknych, przypominających rąbanie drzewa przez tuzin drwali odgłosów, Steven Segal szybkimi ciosami masakruje twarz drugiego, tego z wytatuowanymi łapskami. Ten spluwa krwią w tak uderzeń, z regularnością i obfitością urządzenia do polewana ogródka. Teraz...

– Eeee, tam... – mruknęła, macając po kołdrze w poszukiwaniu pilota. Teraz ten z butelką podkradnie się z tyłu, ustawi tak, by dostać w samo ciemię podbiciem stopy w kowbojskim bucie. Błądzące po kołdrze palce nacisnęły guzik. Ten sam odgłos, głuche ciosy w niesamowitym tempie. Na następnym kanale Jackie Chan robił to samo, tylko z większym wdziękiem. Jeszcze raz. Bez sensu, animowane śnieżynki, kurduple w czerwonych czapeczkach. Jeszcze raz.

– Proszę...

Ręka trzymająca pistolet schowana za plecami, czujne spojrzenie przez wizjer.

– Proszę... – usta drgają, z oczy wypełniają się łzami, spływają po policzku, rozmazują krew z rozciętej wargi.

Szeroko otworzyła oczy. Wpuść ją, no wpuść... Czekała na szczęk zamka, szczęk zwalnianych rygli. Czekała, cała napięta, choć słyszała ten dźwięk tyle razy, choć wiedziała, ze usłyszy za chwilę.

Długa chwila, wreszcie upragniony dźwięk. Matylda wsuwa się do środka.

Szkoda, pomyślała, szkoda, że dopiero teraz. Bezbłędnie trafiła w guzik, na ekranie pokazała się zielona kreska. Będzie głośniej.

Szkoda. Chętnie zobaczyła by jeszcze raz tłustą gębę tatusia, czołgającego się w korytarzu, zanim Gary Oldman strzeli po raz kolejny. Tatusia, czy kolejnego wujka, wszystko jedno. Poczuła skurcz żołądka. Nie wszystko jedno, ten ostatni wujek jest wyjątkowo wredny. Zwłaszcza, jak go obudzić, gdy chrapie po pijaku.

Chrapie po pijaku... Wciąż czując skurcz żołądka macała w poszukiwaniu pilota, nie trafiła, plastikowe pudełko spadło na podłogę. Rzuciła się za nim, wyskakując spod kołdry, namacała, na szczęście od razu, tuż pod łóżkiem. Ściszyła telewizor, przez chwilę nasłuchiwała, stojąc boso na zimnej podłodze. Cisza. Tylko niewyraźne chrapanie, dobiegające przez cienką ścianę działową. Może nie...

Skrzypienie łóżka dobiegło wyraźnie przez cienki gips z kartonem. Gips z kartonem, wiedziała dobrze, od kiedy poprzedni wujek wypił po pijaku dziurę piąchą. Chciał trafić mamę. Ale ona zawsze była szybka, prawie jak Steven Segal. Musiała być szybka, w takiej pracy.

Łóżko zaskrzypiało jeszcze raz, dobiegło niewyraźne przekleństwo. Stała nieruchomo, ściskając pilota w spotniałej nagle dłoni. Na ekranie Leon rozlewał mleko do szklanek.

Jeszcze raz niewyraźny pomruk. Przechodzący powoli w rytmiczne pochrapywanie. Rozluźniła się, czując, jak drżą jej nogi. Jak zimne są płytki PCV. Cicho, by nie poruszyć skrzypiącego łóżka wpełzła pod kołdrę. Ostrożnie zwiększyła siłę głosu, tylko trochę. I tak znała dialogi na pamięć.

Pieprzone święta. Mama wróci nad ranem, blada pod makijażem, długo będzie rozmasowywać opuchnięte od szpilek stopy. Wujek będzie się snuł po mieszkaniu, przewracając graty po kątach i szukając flaszki, którą niechybnie wieczorem gdzieś zachomikował. Dopóki nie znajdzie i nie łyknie klina, lepiej mu pod łapy nie podchodzić. Nie będzie wprawdzie obmacywał, nie z rana, ale zdzielić może. Odruchowo dotknęła opuchniętej jeszcze wargi. Rano zdzielił, nie bacząc, że mama zagroziła wydrapaniem ślepiów. Zdzielił, w wigilijny poranek.

– Czy życie zawsze jest takie zasrane? – spytała Matylda.

– Zawsze – odpowiedziała razem z Leonem. – Zawsze, siostro... – dodała po chwili.

 

***

 

Matylda składała pistolet. Oksydowane części trafiały bezbłędnie na swoje miejsce.

Mógłby przynieść coś takiego, ten cały cholerny Mikołaj. Ma gdzie zostawić, uśmiechnęła się, jest nawet choinka. Z lampkami, za dychę od ruskich, wujek się szarpnął, kiedy zobaczył, że mama przyniosła drzewko. Nawet starał się być miły, po tym, jak już walnął swojego klina. Zbyt miły. Poczuła dreszcz, gdy przypomniała sobie dotyk oślinionych warg na policzku, drapanie nieogolonej skóry. I łapsko, boleśnie ściskające pośladek. Będą siniaki.

Mama wydarła się wtedy, szarpnęła za ramię, błysnęła paznokciami w ślepia. Zaczął się głupio tłumaczyć, rozmemłany i dobroduszny po pierwszej porannej ćwiartce. Skończyło się na awanturze.

Mógłby przynieść pistolet. Mógłby... Ale przecież nie ma żadnego Świętego Mikołaja. Może pod choinką znajdzie się banknot, od mamy, oczywiście, jeśli wstanie wcześnie, jeśli wujek nie zdąży go zwinąć na gorzałę. Bo mama wpadnie tylko nad ranem, na chwilę. I znów pójdzie do pracy. Dużo pijanych tatusiów i wujków szlaja się po knajpach, zamiast siedzieć przykładnie z rodziną. Nawet więcej, niż w zwykłe dni. I jak mówiła mama, żal ich nie oskubać. Pewnie. Mogliby przecież pakować prezenty, zamiast chlać i szukać wrażeń. Bo przecież Mikołaja nie ma...

Ale pistolet mógłby przynieść. Wyobraziła sobie, jak stoi nad wujkiem, wyobraziła sobie wykrzywioną strachem twarz, muszkę dokładnie między przekrwionymi ślepiami. No, teraz będziesz trzymał łapy przy sobie...

Ale Mikołaja nie ma. A wujek nie handluje prochami, w ogóle niczym nie handluje. Nikt nie przyjdzie go zabić, żaden Oldman ze swoją drużyną. Bo wujek nie skręci nikomu prochów, żadnemu wielkiemu bossowi. Najwyżej znów przyjdzie dzielnicowy, a potem wujka wypuszczą z powodu małej szkodliwości społecznej. No, ale dobre i dwa dni.

Nie ma Mikołaja. To na co ta pieprzona choinka? Na co to wszystko?

 

***

 

Nikt nie zapuści korzeni. Oszukujesz się, Matyldo. To tylko roślina, głupie zielsko. Leon odszedł i nie wróci. Zostałaś sama, głupia gówniaro.

Otarła łzy, nacisnęła wyłącznik na pilocie. Końcowe napisy zamieniły się w cienką kreskę, potem w punkt. Punkt zgasł, ekran jeszcze chwilę żarzył się słabnącą poświatą, blady prostokąt w ciemności. Wreszcie ściemniał do końca.

I wtedy usłyszała ten dźwięk. Ciche dzwonki.

 

***

 

Jingle bell, jingle bell... Srebrzyste dźwięki dzwonków układały się natrętnie w melodię, dobiegały gdzieś z zewnątrz, zza ciemnego okna, zasłoniętego szczelnie. Przybliżały się i oddalały. Leżała cicho, znów była małą dziewczynką, nie wyzutym ze złudzeń, twardym podlotkiem. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w ciemność, ale zamiast niej widziała rozświetloną choinkę, srebrne nitki anielskiego włosa, łańcuchy z kolorowego papieru. Krągłe bombki, śmiesznie odbijające dziecięce twarze, wyolbrzymiające ciekawe noski, pucołowate policzki. Królewnę Śnieżkę z krasnoludkami, jelonka Bambi, czy jak mu tam było...

Dzwonki zadzwoniły jeszcze raz, po czym ścichły. A potem...

Zza cienkiej ściany doszedł głuchy łomot, niewyraźne przekleństwa. Zmartwiała, pierzchła choinka, mrugające lampki. Wujek spieprzył się z wyra. Zaraz wstanie i...

Przekleństwa zmieszane z cichym szuraniem, a w tle regularny charkot. Wujek zawsze tak chrapie po pijaku, jakby się miał udusić, jakby za chwilę miał poderwać się z łóżka w beznadziejnej walce o zaczerpnięcie oddechu. Im bardziej charkocze i się dławi, tym mocniej śpi. Coś stuknęło o podłogę. A wujek chrapie...

Znów stuknięcie. Ale nie tam, za cienką ścianką działowa, gdzie stoi rozmemłany barłóg. To przecież... Tak, to z dużego pokoju, pustego zwykle i zimnego, tam, gdzie stoi choinka. Ktoś włączył ruskie lampki, bo zza drzwi, przez matową szybę sączy się kolorowa poświata.

Jingle bell, jingle bell... Dzwonki znów dźwięczą, srebrzysty dźwięk przybliża się, znów oddala. Zdaje się wypełniać ponura norę, zwaną nie wiadomo dlaczego mieszkaniem. Poświata płynąca od drzwi wydobywa z mroku plamy na tapetach.

Czuła chłód w koniuszkach palców, gdzieś głęboko czający się strach. Przecież... Przecież to niemożliwe. Przecież go nie ma. To tylko sen.

Zaraz się obudzę. Będzie zimne mieszkanie w obskurnym bloku. Będzie ten wieprz chrapiący za ścianą, ten... Ped... Zaraz, jak mama mówiła? Ty pedale? Nie, ty pedofilu, przypomniała sobie. Będzie zielony drapak z ruskimi lampkami, krzywo wetknięty w garnek z piaskiem. Wujek się krzywił, że kotem śmierdzi, jak przyniosła. A czym ma śmierdzieć, przecież piasek z piaskownicy...

Zaraz się obudzę. Z tą myślą odrzuciła jednak kołdrę, stanęła na zimnych płytkach, poczuła dreszcz. Ale realny ten sen, przemknęło jej przez głowę. Sztywno zrobiła krok, potem drugi. Ujęła klamkę. Dzwonki wciąż rozbrzmiewały, wypełniały cała głowę, zdawały się otaczać zewsząd. Jingle bell...

Nacisnęła klamkę, drzwi zaskrzypiały żałośnie, jak kot nadepnięty na ogon. Mimo wypełniającego wszystko srebrzystego brzmienia dzwonków usłyszała, jak chrapanie wujka urwało się na chwilę. Chwila trwała długo, odmierzana głuchymi uderzeniami serca. A gdy myślała, że już minęła nieskończoność zaskrzypiały sprężyny, wujek zamamlał coś i zachrapał znów z regularnością kwarcowego zegarka. Poczuła ulgę, spływającą z falą ciepła. Wciąż otoczona dźwiękiem dzwonków zdecydowanie pchnęła drzwi.

Ruskie lampki nie mogły dawać takiego światła. Chuderlawy świerczek mienił się wszystkimi barwami tęczy, rozbłyski igrały na gałązkach. Nawet kotem nie śmierdziało, nozdrza wypełnił balsamiczny zapach żywicy i coś jak woń niedawno zapalonych świec, ciepła woń topiącego się wosku.

Twarz dziewczynki rozjaśniła się. Szeroko otwartymi, zachwyconymi oczyma wpatrywała się w choinkę. I w tego, który odwrócony tyłem klęczał pod nią.

A klęczał tam ktoś, ubrany w długi, lamowany białym futerkiem, czerwony płaszcz. Spod czapki, też czerwonej, z pomponem wymykały się długie, srebrne włosy. Święty Mikołaj mruczał coś pod nosem, grzebiąc w wielkim, wypchanym worku. Też czerwonym. Brzuchatym, wypełnionym po brzegi niespodziankami.

Już nie była twardym podlotkiem. Już nie chciała być Matyldą, z wielkim pistoletem. Znów była mała dziewczynka, małą Anią. Znów, jak przed laty, jak to ledwie pamiętała. Kiedy jeszcze był z nimi tata...

Uśmiechnęła się szeroko, radośnie, wargi same składały się do nucenia do wtóru dzwonkom. Z zachwytu aż klasnęła w dłonie.

Pochylone nad workiem plecy mamroczącego Mikołaja drgnęły.

– ...mać! – dokończył z rozpędu, głośniej i wyraźniej. Odwrócił się powoli. Gdy dojrzał dziewczynkę, skrzywił się.

– ...mać! – powtórzył. – No i znowu...

 

***

 

Dzwonki ucichły. Widziała twarz Mikołaja, ze zdziwieniem spostrzegła, że nie jest pucołowaty, rumiany i dobroduszny. Patrząc na wychudzoną, brodatą twarz można było go wziąć za Osamę bin Ladena. Gdyby nie czapka ze śmiesznym pomponikiem. No, ale wszystko poza tym się zgadzało. Płaszcz, i worek. I prezenty.

– Czy... – zaczęła nieśmiało, wyciągając ręce.

– Stój tam gdzie jesteś! – warknął Mikołaj. Jego oczy twardo błysnęły. Jak oczy Osamy. Cofnęła się, uśmiech zamarł jej na twarzy.

– No, nie bój się – uśmiechnął się nieszczerze Mikołaj. – Tak, jestem Świętym Mikołajem... – dodał szybko, widząc wyginające się w podkówkę usta. Nie można tak ostro, zganił się, jeszcze się spłoszy, przestraszy...

Uśmiech powoli wrócił na twarz Ani. To tylko sen, pomyślała. Ale niech trwa...

– Przyniosłeś mi prezenty?

Mikołaj zmieszał się wyraźnie. Odwrócił wzrok i zaczął grzebać w worku.

– Taak... – mruknął. – Ale to i tak już na nic...

W porę ugryzł się w język. Byle nie przestraszyć.

– Co powiedziałeś?

A co tam. Ręka świętego grzebiąca w worku natrafiła na poszukiwany przedmiot. Ujął go mocno i odwrócił się powoli. Już czas, im szybciej, tym lepiej. Trzeba iść dalej, dopiero niedawno zabłysła pierwsza gwiazdka, roboty jeszcze wiele. Może następnej nie spartoli.

– Muszę cię zabić.

Uwierzyła od razu. Musiała uwierzyć. Z twarzy Mikołaja spoglądały zimne, nieruchome oczy Osamy bin Ladena. Spoglądały wprawdzie spod śmiesznej czapeczki z pomponikiem, ale znad lufy tęponosego rewolweru. Co najmniej .45 ACP, spostrzegła mimo woli, mimo nagłego paraliżu, który ją ogarnął. Zbyt wiele filmów oglądała.

– Muszę cię zabić. Widziałaś mnie, więc muszę.

Wciąż trzymała ją na muszce, mierząc z środek piersi. Zna się na rzeczy, zauważyła jakaś część umysłu Ani, ta nie wypełniona do końca paraliżującym strachem. Z takiego rewolweru strzela się w najszersze miejsce celu.

– Takie są zasady... – dodał Mikołaj, zupełnie niepotrzebnie, grzebiąc wolną ręką w worku z prezentami.

 

***

 

Dzwonki ucichły. Zamiast nich słychać było paskudny dźwięk, skrzypienie gwintu tłumika nakręcanego na lufę. Święty znał się na rzeczy.

Pod lufa rewolweru kołysał się uwiązany na nitce kartonik, ozdobiony pyzatą buzią aniołka i tłoczonymi gałązkami jedliny. Można było odczytać odręczny napis. For Michael with love, Merry Christmas – Mamma. Po angielsku, lecz wyraźnie sycylijskim charakterem pisma.

Mikołaj złowił jej spojrzenie.

– A tak – powiedział. – Michael był grzeczny tego roku. Bo dla Tessia mam rózgę...

To sen, pomyślała z ulgą. Odprężenie odbiło się na jej twarzy.

– Nie łudź się, mała, to rzeczywistość. Jestem tak samo rzeczywisty, jak Michael Corleone, i jak ty. A raczej tak samo nierzeczywisty. To noc wigilijna, noc cudów...

Zachichotał obleśnie.

– Zwierzęta mówią ludzkim głosem, Mikołaj przynosi prezenty. Tylko w tę noc. A to...

Uniósł rewolwer, z kolbą oklejoną specjalną taśmą. Nie zostaną odciski, pomyślała bezradnie, nikt... Jezu, co ja... Przecież... Przecież on zaraz...

– A tak – z oczu Mikołaja zniknęły wesołe błyski. – Zaraz cię wykończę...

Splunął.

– Wykończę, i dalej do roboty... Niech to szlag trafi, jak ja nie znoszę wigilii.

Znów spoglądała w wylot lufy, tym razem mierzył między oczy. Mała, czarna dziurka na końcu cylindra tłumika. Ciekawe, co za skurwiel był tak grzeczny, żeby zasłużyć na tłumik pod choinkę?

Lufa obniżyła się, celowała teraz między piersi, małe, ledwie rysujące się dziewczęce piersi. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wychudzona twarz Świętego, widziała, jak język powoli oblizuje wąskie wargi.

Krótka, sięgająca połowy ud koszulka, małe, skurczone sutki odznaczające się przez cienki materiał. Tak cienki, że widać prześwitujący zarys majteczek. W oczach Mikołaja błysnęło coś, co przypominało wzrok wujka pedofila. Oblizał wargi jeszcze raz. A może najpierw...

Złowiła jego spojrzenie. I zamiast strachu pojawiła się złość.

– No strzelaj! Rób swoje i zjeżdżaj!

Nie pamiętała, z jakiego to filmu.

Lufa znów celowała między oczy. Rozzłościła go.

– No dobrze, mała, pamiętaj, to biznes. To nic osobistego.

Lewa ręka namacała coś na stoliku. Kanciasty kształt popielniczki. Ciężkiej, kryształowej, wujek przyniósł z ostatniego włamu, nie potrafił się oduczyć zostawiania fantów w domu. Zagadać, zyskać na czasie...

– A...

Nacisk na spust zelżał. W oczach Mikołaja pojawiło się zniecierpliwienie.

– Słuchaj, mała, nie mam czasu, robota czeka. Trzeba rozwieźć prezenty... No dobra, wiem, ostatnie życzenie... Byle szybko.

Opuścił nieco broń.

– Opaski na oczy nie mam – dodał. – A papierosy dzieciom szkodzą...

Zachichotał złośliwie.

– Chcia... – zaschnięte gardło odmówiło posłuszeństwa. Nie mogę, pomyślała rozpaczliwe, nie powiem. Nie wydobędę głosu. Niech się to już skończy. W pustych oczach świętego błysnęły złośliwe ogniki.

– Tylko się nie posikaj – doradził życzliwie.

Drwina poskutkowała.

– Powiedz mi... – o co go spytać? O co?

– Powiedz... powiedz, jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina? – wypaliła nagle. Sama nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy, nie była zresztą ciekawa. Palce zaciskały się na popielniczce.

O dziwo, święty wyraźnie się zmieszał. Opuścił trochę broń, uciekł spojrzeniem.

– Następne pytanie – mruknął.

– O nie! – krzyknęła triumfalnie, widząc, że przypadkiem trafiła. – To ostatnie życzenie, musisz odpowiedzieć! Takie są zasady!

Nie wiedziała tego, strzeliła w ciemno. Znów trafiła.

– Zasady, zasady... – warknął Mikołaj. – Ale to tajemnica służbowa...

– Zaraz, jaka tajemnica? – parsknęła jak kotka. – I tak mnie przecież zabijesz... Gadaj, albo...

No i trafiła, mała wredna suka. Wie, że muszę odpowiedzieć. Niech ją szlag...

– Jak brzmiało pytanie? – mruknął. Teraz on chciał zyskać na czasie, choć zupełnie nie wiedział, po co.

– Jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina?

Milczał chwilę, uciekając wzrokiem przed jej natarczywym spojrzeniem.

– Przez kibel – wypalił wreszcie. Chude policzki poczerwieniały. – Przez kibel! Dlatego tak was, gówniarzy, nienawidzę! Nienawidzę tej roboty!

Podniósł wzrok odrobinę za późno, złowił tylko błysk lecącej popielniczki, tęczowy błysk choinkowych lampek. Był szybki, zdążył nacisnąć spust, rewolwer wypalił z cichym kaszlnięciem, ze ściany posypał się tynk i odłamki betonu. Rewolwer na dwa metry znosił o dobre pół metra w prawo i w górę, mama Corleone zawsze lubiła kupować na wyprzedażach.

Popielniczka walnęła świętego w czoło, rozsypała się na drobne odłamki. Zanim jeszcze opadły na podłogę, rzuciła się w bok. Aby tylko dobiec do drzwi, wybiec na klatkę... Odwróciła się na wznak, chciała poderwać.

Stał nad nią, z dołu wydawał się wielki. Po chudej twarzy spływała krew z rozciętego czoła. Zgubił gdzieś czapeczkę z pomponikiem, teraz wyglądał zupełnie jak Osama.

– Nie chciałaś po dobroci, będzie po złości – powiedział głucho. – Będzie w brzuszek, w żołądeczek albo w wątróbkę. Nie wygadasz, umrzesz, zanim cię znajdą. Ale to potrwa...

Uniósł broń. Już chciała przymknąć oczy, ale nagle...

– Nie nabierzesz mnie na to – śmiech zabrzmiał jak zduszony charkot. – Nie na ten stary kawał, nie na wpatrywanie się za moje plecy. Tam nikogo...

Fontanna krwi eksplodowała z piersi Mikołaja, wraz z odłamkami kości chlusnęła na leżącą dziewczynkę. Jej krzyk utonął w łoskocie serii, pokój, zamiast wonią stopionego wosku wypełnił się smrodem kordytu. W dźwięk dzwonków wdarły się dźwiękliwe uderzenia spadających na podłogę łusek.

– Co ty, kurwa, wiesz o zabijaniu – powiedział ktoś. Mikołaj stał jeszcze, wolno ugięły się pod nim kolana. Padł na twarz tuż przy leżącej Ani, tuż przy jej twarzy. Mogła spojrzeć prosto w jedno oko, martwe teraz i puste. Wąskie wargi rozchyliły się, strużka krwi splamiła srebrzystą brodę.

Wydawało się, że trwało to bardzo długo, zanim mogła wstać. Nie pamiętała tego później. Pierwsze, co potem mogła przywołać z pamięci to korpulentny mężczyzna o rumianych policzkach, w czerwonej czapeczce z pomponikiem, srebrną brodą, jasnych, niebieskich oczach.

Niebieskich i zimnych.

Czerwony płaszcz lamowany białym futerkiem był rozchylony. Wyglądała spod niego lufa z charakterystyczną rurą gazową. Kałach.

– Kim ty, do cholery, jesteś? – spytała, gdy już mogła wykrztusić słowo.

Nieznajomy uśmiechnął się,

– Nazywam się Mróz – odparł. – Dziadek Mróz.

 

***

 

Gładził ją delikatnie po głowie. Teraz trzęsła się już, nie mogła ustać na nogach. Wargi wygięte w podkówkę drżały, jak u skrzywdzonej dziewczynki. Która była, w rzeczy samej.

Gładził, i nic w tym gładzeniu nie było z lepkiego dotyku wujka pedofila, czy innych wujków, którzy byli wcześniej. Zapragnęła nagle przytulić się do szerokiej piersi, wypłakać. Zesztywniał nagle.

– No wiesz, nie jestem Pinokio. Nie jestem z drewna – wyjaśnił, widząc rzucone spod oka ciekawe spojrzenie. Wstał.

– Dawno chciałem skurwiela dostać. Panoszył się strasznie, zwłaszcza, jak u nas ciężkie czasy nastały. Sprowadzili tego, MacDonalda, i zaraz jego też. No, ale udało się, dzięki tobie.

– Dzięki mnie? – spytała. Już zaczynała się uspokajać.

– A tak, dobra jesteś. Przytrzymałaś go, mogłem zdążyć.

Wstała. Nie był wysoki, mogła zajrzeć prosto w niebieskie oczy.

– Ty też jesteś dobry – powiedziała, mrugając zalotnie. – Gdzie się tak nauczyłeś strzelać?

Zmieszał się, nie wiedzieć, czy pod tym spojrzeniem, czy słysząc pytanie.

– Afganistan – mruknął po chwili. – No wiesz, jak kto bezrobotny, to różnych zajęć się ima. A turbaniarzy nie lubiłem, prezentów nie dają...

Zakręcił się w miejscu, uśmiechnął. Gdy tak przymrużył oczy, wyglądał zupełnie jak dobrotliwy Dziadek na noworocznej choince dla dzieci aktywu robotniczego.

– A właśnie, prezenty... – zafrasował się. – Niech to diabli, powinienem ci coś dać, ale wiesz, jak się idzie na akcję, wora się nie bierze... No dobrze, niech będą trzy życzenia.

Aż trzy, pomyślała wolno. Albo tylko trzy...

Czarodziejski dywan, na którym odlecę z tej pieprzonej meliny. Od tego smrodu, zasikanej klatki schodowej, wiecznie tych samych filmów. I od wujków... No dobrze, to będzie pierwsze...

Chociaż... Ten nie jest najgorszy, rzadko bije, a i często nie trafia, bo zawsze zapity. Nie taki, jak poprzedni, co się przechwalał, ze ma penisa na trzydzieści centymetrów...

Ten się nie przechwala. Ale też boli.

– Najpierw dasz mi na chwilę...

 

***

 

Chrapanie urwało się. Dziadek Mróz pokręcił głową.

– Dlaczego? – skomlący, płaczliwy głos, jak skowyt zapędzonego w kąt psa.

– W imię zasad...

Choć przygotowany, na odgłos serii Dziadek drgnął. Gdy ucichła, jak zauważył z uznaniem krótka, zaledwie pięć-sześć pocisków, cos kotłowało się przez chwilę na jęczących sprężynach. Kotłowało krótko, ucichło wraz z ostatnim bulgotliwym charkotem.

Dziadek Mróz uśmiechnął się. Wiedział, jakie będzie następne życzenie. No i dobrze, od dawna potrzebował asystentki. Tym bardziej, że nie miał reniferów, Lapończycy strasznie podnieśli ceny.

Trzeciego życzenia nie zgadł.

– Jeszcze jedno – powiedziała, gdy zbierali się do wyjścia. Jeszcze raz ogarnęła spojrzeniem pokój, rozświetlona choinkę, odblask lampek w martwym, szeroko otwartym oku.

– Nazywaj mnie Matyldą.

 

***

 

Jingle bell, jingle bell. Dzwonki wciąż dzwoniły, gdy wyszli ze śmierdzącej, zasikanej klatki przed blok. Nie czuła zimna, choć szła boso po rozkislym, zasolonym miejskim śniegu. Noc wigilijna zmierzała do końca, zwierzęta może już i mówiły ludzkim głosem, sąsiedzi właśnie przestawali. Z okien niosły się pijackie śpiewy, zgoła nie kolędy.

Sąsiad z parteru trzymający się trzepaka zmierzył mętnym wzrokiem wychodzących. We wzroku nie drgnęło żadne zrozumienie. Nad blokiem zaprzęg Świętego Mikołaja zataczał ciasne kręgi, renifery były zdezorientowane. No cóż, pomyślała Matylda, trafiły na gorącą strefę lądowania.

Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnym wzrokiem piwnicznym kocurze.

– Kisssi... kisssi – zabełkotał pijak. – Ciiicha noooc.... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?

– Spierdalaj – odparł beznamiętnie kocur i oddalił się z godnością.

Matylda nie wiedziała, jak pod płaszczem Dziadka Mroza zmieściła się długa rura wyrzutni. Najważniejsze, że się zmieściła.

– Pamiętaj... – zaczął Dziadek.

-Wiem. Nie stawać za tobą, niebezpieczna strefa – uśmiechnęła się.

Też się uśmiechnął, nie odrywając oczu od celownika. Nacisnął spust, z szumem i błyskiem stinger wyskoczył z rury, rozłożył stateczniki i pognał za saniami.

Renifery były czujne. Rozpaczliwym skrętem próbowały uniknąć rakiety, rozsypując za sobą pasma anielskich włosów. Błąd, pułapki termiczne byłyby lepsze.

Błysk rozświetlił niebo, wydobył kształty bloków, bezlistnych drzew.

– O kuuurwa! – wrzasnął pijak z zachwytem, klaszcząc w dłonie. Pomyliło mu się z Sylwestrem.

Z nieba spadały kawałki desek, skrawki sierści. Wolno opadały anielskie włosy. Tuż obok Matyldy spadł mały, srebrny dzwoneczek. Trąciła go nogą.

Jingle bell, jingle bell...

 

Strona główna
design by a.mason