naglowek
 
 
Strona główna
  
 Powieści
 

Maskarada

fragment

 

– Zjeżdżajcie stąd, pókiście cali!

Młodzieniec w szykownym kubraku nie zareagował, tylko na wygoloną twarz wypełzł mu szyderczy uśmieszek. Jego trzej kamraci nie byli równie powściągliwi. Zarechotali głośno, zwłaszcza ten z lewej, nalany grubas o czerwonej gębie, świecącej, jakby wysmarowanej tłuszczem. Może istotnie tak było, bo dogryzał właśnie barani gnat, którym sam poczęstował się z wiszącego nad ogniem kociołka. Dwaj pozostali wymownie pokazywali obnażone kordy, chamskie i proste jak oni sami.

Młodzieniec wyglądał na szlachcica. Nie dobył jeszcze swego oręża, choć dłoń trzymał na bogato zdobionej rękojeści.

– Mamy zjeżdżać, powiadasz, leśny dziadu? – syknął. – Bo co zrobisz?

Carmanthean milczał. Nie uważał za stosowne informować, że z taką hałastrą poradzi sobie po ciemku, po pijaku i lewą ręką, bez uciekania się do magicznych, w ich mniemaniu, sztuczek. Wystarczy kij, na którym się opierał, solidny, wyślizgany od użytku dębczak, wzmacniany na końcach żelaznymi obręczami.

– Co zrobisz, pytam, poganinie Bogu wstrętny? Czar na nas rzucisz? Szatana wezwiesz?

Szlachcic skrzywił się szyderczo. Sięgnął wolną ręką do szyi, wydobył zawiniątko na rzemyku.

– Oto coś, przed czym moc twa bezsilna! Relikwie przenajświętsze, którymi dobrodziej opat opatrzyć nas raczył, abyśmy mogli plugastwo wyrżnąć! Palec świętego biskupa męczennika!

Teraz Carmanthean się skrzywił. Coś mu ta nowa wiara zawsze zalatywała nekromancją.

Reszta hałastry też grzebała za pazuchami. Widać palców świętego męczennika starczyło dla wszystkich.

Druid westchnął. To zdarzało się często. Najpierw były nawoływania do pokuty, potem do pogromu, a na końcu tłuszcza wycinała święte gaje, obalała menhiry, równała z ziemią kurhany. Coś się kończyło, normalna kolej rzeczy. Trzeba się z tym pogodzić, przygotować do odejścia, by zrobić miejsce innym. Tak już jest, gdy w imieniu zazdrosnego boga występują mali ludzie.

Ale też nie jest to powód, by pozwalać na wszystko. Zwłaszcza teraz. I zwłaszcza tutaj, w miejscu najważniejszym w całej puszczy.

Carmanthean cofnął się nieznacznie. Wiedział, że powrzeszczą sobie jeszcze chwilę, dla dodania odwagi, po czym rzucą się ze wszystkich stron, dufni w swą wiarę i biskupie święte palce.

Spoważniał. Swoją drogą to niepokojące, jak tutaj trafili. Niemożliwe, żeby wystarczyło poduszczenie opata, owszem, ponurego fanatyka. Ale nawet ponury fanatyk, opętany wizją niszczenia pogan nie mógł im pokazać drogi przez las do miejsca najbardziej chyba skrytego i niedostępnego.

Z tyłu, zza chaty dobiegł trzask i niewyraźne, zduszone przekleństwa. Carmanthean dostrzegł, jak na twarzy młodzieńca rozlewa się uśmiech, a jego kamraci podnoszą miecze. Tłuścioch z czerwoną gębą odrzucił ogryzioną kość i wymachiwał kawałkiem zardzewiałego łańcuch.

Ktoś ich musiał przyprowadzić, błysnęła w umyśle druida myśl, gdy unosił swój kij i ruszał do przodu. Ktoś musiał pokazać drogę przez moczary. Niewątpliwie nie był to opat.

Gdy uchylał się, by przemknąć pod szerokim, rozpaczliwie sygnalizowanym cięciem, dobiegł do niego głośniejszy trzask, zza chaty. I jeszcze głośniejszy, dziecięcy krzyk.

Starał się na razie nie zwracać na to uwagi. Wyminął draba, któremu rozpędzony kord omal nie wyrwał ręki ze stawu, trzasnął go krótkim ciosem przez kark. Drab zatoczył się, ale ustał.

Coś świsnęło mu nad głową. Łańcuch. Uniknął ciosu, manewrując tak, by kij nie spotkał się z rozpędzonym żelastwem, by ogniwa nie owinęły się wokół niego. Rozpęd wyniósł go przed trzeciego ze zbójów, który rozpaczliwie starał się zasłonić mieczem.

Carmanthean bez trudu wyminął ostrze, samym czubkiem kija trafił pod brodę. Żuchwa zbira pękła, odłamki wbiły się w podniebienie. Człowiek charknął fontanną krwi i zębów. Stał jeszcze, wypuścił tylko broń, która wbiła się ostrzem w ziemię.

Czarniawy młodzieniec zdążył dobyć broni. Druid chciał odskoczyć. Nie zdążył. Kolejny cios łańcucha dosięgnął prawie celu. Carmanthean ledwie zdążył osłonić się drągiem. Zardzewiale ogniwa nie roztrzaskały mu skroni, ale wyrwały kij z rąk.

Napastnicy wrzasnęli triumfalnie, widząc, że jest bezbronny. Ten, wyglądający na szlachcica, miał lepszy refleks. W porę powstrzymał szarżę, widząc, jak w dłoni druida nagle zmaterializował się kord. Nawet nie zauważył momentu, kiedy Carmanthean zdążył chwycić oręż jego pechowego kamrata.

Młodzieniec zdołał się cofnąć, jego tłusty kompan nie. Zakręcił łańcuchem nad głową i rzucił się do przodu, ściskając w drugiej ręce woreczek ze świętą relikwią, ufny w zapewnienia opata o jej cudownej mocy, a może po prostu głupi.

Druid bez trudu uchylił się przed świszczącym żelastwem, ciął w drugą dłoń, tę zaciśniętą na relikwii. Palec świętego biskupa już nie był samotny, wyleciał w powietrze z rozciętego woreczka w towarzystwie innych, krótkich, serdelkowatych i zakrwawionych.

Tłuścioch wrzasnął, krótko, bo kolejne cięcie samym końcem ostrza trafiło w nabrzmiałą szyję, dusząc krzyk i zamieniając go w krótki charkot.

Czarniawy młodzian zatrzymał się. Jego malinowy, szykowny kubrak plamiła ciemniejsza czerwień, padając, grubas ochlapał wszystkich dokoła. W ciemnych oczach młodego czaił się strach.

Carmanthean obnażył zęby w uśmiechu. Nie tak miało być? – pomyślał, prawda? Sądziłeś, że jesteśmy tacy sami jak wasi kapłani, tłuści i nieruchawi, mocni jeno w gębie. Zdolni tylko do podjudzania takich, jak wy.

Młody szlachcic szybkim spojrzeniem ocenił sytuację. Nie spodobało mu się to, co zobaczył: dwa leżące bezwładnie ciała, jedno na wznak, z wybałuszonymi oczami, twarzą kończącą się w okolicy nosa, bo dalej była krwawa jama, która wciąż pulsowała bulgocącymi pęcherzykami. Zbir miał pecha, umierał długo i wciąż nie mógł skończyć. Najbardziej poszczęściło się temu, który oberwał po karku z samego początku. Siedział i kiwał się, obejmując głowę łapskami jak osierocone dziecko

Carmanthean niedbałym ruchem zrzucił gęstą juchę ze zbrocza. Opuścił ostrze.

– No co, uznamy, że nie było sprawy? – spytał cicho. – Wyniesiecie się stąd z własnej woli, bez ponaglania. Ścierwo sam zakopię.

Wiedział, że jeszcze nie wygrał, że zachodzą też od tyłu, od chaty. Miał nadzieję, że chłopak zdążył umknąć.

Jak się okazało, płonną.

Znów dobiegł go krzyk, tym razem nie tylko strachu, ale i bólu. Przez wściekłość zalewającą czerwienią wzrok druid dojrzał na twarzy szlachcica ulgę i triumf zarazem.

– Rzuć miecz! – krzyknął szlachcic chrypliwie. – Bo zaraz zrobimy gnojowi szerszy uśmiech.

Carmanthean przez chwilę stał jak skamieniały. Rozumiał, że jeśli usłucha, zginą obaj. Pokpił sprawę, wiedział aż nadto dobrze. Należało nie wdawać się w pogawędki, uderzyć od razu, zanim schwytali chłopca. Mógł mu dać czas na ucieczkę, na ukrycie się. Nie myśląc już więcej, ruszył na przeciwnika.

Szlachcic nie miałby żadnych szans. Zbyt późno zaczął unosić rękę, jego bogato zdobiony miecz był za ciężki. Trudno byłoby się zasłonić przed cięciem.

Pewne stąpnięcie, przeniesienie ciężaru ciała. Drugie. Sztych miecza nabierał prędkości, takie cięcie, niskie, w brzuch powinno podrzucić przeciwnika w powietrze. Carmanthean zrobił trzeci krok, ten ostatni, po którym wystarczy tylko uderzyć i pociągnąć, by ostrze mogło przeciąć nawet kolczugę.

I wtedy dopadł go krzyk. Kamraci czarniawego młodzieńca spełnili niewypowiedzianą groźbę.

Carmanthean spojrzał, na mgnienie oka oderwał wzrok od przeciwnika. Dojrzał wykrzywioną strachem chłopięcą buzię, błysk ostrza przy szyi. To wystarczyło. Rozpędzona klinga minęła o ułamek cala malinowy, poplamiony kubrak. Miecz szlachcica, wyrzucony w górę za późno, by dać osłonę, nie trafił w nią. Napastnik dostał tę jedną, jedyną szansę.

Cios był nieporadny, ale rozpęd wyniósł Carmantheana zbyt daleko, by zdołał się osłonić wyrzutem klingi za plecy. Nie próbował nawet. Uderzenie samym sztychem miecza zgrzytnęło po czaszce. Zanim nastała ciemność, świat rozpadł się na migoczące fragmenty.

Chłopiec jakimś cudem wyrwał się z uchwytu napastnika.

– Tato! – krzyczał. – Taaaato!

Szlachcic dygotał. Nie był głupi, jak kamraci, szumowiny pozbierane w karczmie i zwabione wizją złota, jakie druidzi niechybnie ukrywają w swych komyszach. Zdawał sobie sprawę, że został paskudnie wykorzystany, tylko cudem uniknął śmierci. Zorientował się, że wciąż ściska w spotniałej dłoni woreczek ze świętą relikwią. Z odrazą cisnął go w trawę.

Jego kamrat pozbierał się już. Wstał chwiejnie, ruszył w stronę chaty. Dwaj inni, ci, którzy zaszli od tyłu zbliżali się niespiesznie, rzucając wokół niespokojne spojrzenia. Też rozumieli, że coś poszło nie tak. Krótka potyczka, która przerodziła się w masakrę, podkopała znacznie ich pewność siebie.

– A ty dokąd? – rzucił szlachcic. Trząsł się tak, że musiał wbić w ziemię swój miecz, bał się, że wypuści go z rąk. Patrzył na rozciągnięte, nieruchome ciało przeciwnika, na chłopca, który zanosząc się od płaczu, unosił zakrwawioną głowę.

– Jezu, niech ktoś uciszy tego gówniarza. Dokąd, kurwa, pytałem?

Zapytany potrząsnął głową, skrzywił się. Wciąż odczuwał skutki ciosu, jaki zainkasował na początku potyczki. Mruczał pod nosem przekleństwa, niesłusznie całkiem, bo gdyby nie padł od razu, mógłby skończyć gorzej.

– No, do chaty – warknął. – Tego, no, po złoto. – W przekrwionych oczach nie było już widać strachu, tylko chciwość. – Sami wiecie, panie Gilbercie, my chudopachołki...

Pan Gilbert przestał się trząść. Strach zastąpiła złość.

– Jakie złoto?! – wrzasnął. – Złoto to u opata w sakiewce, ale żeby je dostać, trzeba stąd wrócić. Zbieraj się, szybko, zanim konie się rozbiegną. Będziesz się tu kręcić, jak gówno w przerębli, to zobaczysz! Miał być jemiolarz, poganin pierdolony, co to wyje do księżyca i dekokty warzy. A był jakiś cholerny zbój, mało nas wszystkich nie wytłukł.

Zbir zatrzymał się wprawdzie na chwilę, coś docierało do ograniczonego umysłu, w dodatku nieco zamroczonego. Ale chciwość przeważyła.

– Eh, panie, relikwiję mam przecie, palec samego świętego biskupa męczennika, jak dobrodziej opat prawili, przeciwko złu wszelkiemu niezawodne rem.. re... – Machnął ręką i splunął krwawą śliną. Widocznie przygryzł sobie język. – A, pies to jebał, jak się nazywa, ale niezawodne...

Dwaj pozostali kamraci podeszli, stanęli obok, z niedowierzaniem patrząc na rozciągnięte ciała.

– To popatrz! – Pan Gilbert wątpił wprawdzie w celowość swych przekonywań, ale spróbował. – Popatrz, co im to remedium pomogło. Niech sobie dobrodziej opat na drugi raz święty palec w dupę wsadzi! Pomyśl, durniu, co tu się jeszcze może znaleźć.

Ale ufny w moc relikwii zbir ruszył już chwiejnym krokiem do chaty, pocierając obolały kark.

Patrzyli za nim wszyscy trzej, aż zniknął w ciemnym otworze drzwi.

– Co teraz, panie? – spytał jeden. Był chyba bystrzejszy, bo rozglądał się nieufnie.

– Jak to co? Spierdalamy stąd jak najprędzej – odparł Gilbert. – Zrobiliśmy swoje i wystarczy. Jezu, uciszcie tego gnojka.

Drugi z grymasem okrucieństwa na zarośniętej gębie schylił się i szarpnął chłopca za włosy, oderwał go przemocą od ciała. Mały nie wyrywał się nawet, wyciągał tylko zakrwawione ręce, wciąż zanosząc się płaczem. Kiedy jednak zbir cisnął go na ziemię, jak szczeniak znów popełznął z powrotem.

– To na nic, panie – splunął ten pierwszy, bystrzejszy. – Ubić trza, bo nie przestanie.

Gilbert okręcił się na pięcie.

– Ty, Wiewiór, nie bądź taki mądry. Idź lepiej konie łapać, bo jak się rozbiegły, to wszystkich nas tu diabli wezmą. Eh, zachciało się na chwałę Bożą z poganami walczyć! Tfu!

Wiewiór zniknął jak zdmuchnięty. Był wystarczająco bystry, by wiedzieć, co może się stać, jeśli noc zastanie ich wśród bagien.

Pan Gilbert stał przez chwilę, ważąc coś w myśli. Drgnął, gdy z chaty doszedł głuchy rumor, przetykany plugawymi klątwami. Widać chciwy kamrat nie natrafił dotąd na złoto.

– Słusznie prawi, panie – odezwał się zarośnięty drugi. Kopnął małego w bok, aż ten zwinął się z jękiem i przestał na chwilę rozpaczać, zanosząc się kaszlem.

– Ubić trza, bo nie przestanie.

Szlachcic pokręcił głową.

– Za niego nikt nie płacił. I tak sczeźnie tutaj, ale to nie będzie nasz grzech. Co innego jemiolarza, poganina plugawego, przeciwnego Bogu, co innego takiego gnoja...

– Przecie to taki sam jemiolarz, jeno niewyrośnięty. Takie samo plugastwo. Zobaczycie, panie, nijakiego grzechu nie będzie, ino zasługa.

– Nie – uciął Gilbert. – Wynosimy się stąd, im szybciej, tym lepiej. O tym gówniarzu nic nam nie mówili, mielim jeno druida ubić. Pono to ostatni w okolicy.

Konie zachrapały, czując krew. Szlachcic spojrzał i odetchnął z ulgą, Wiewiórowi udało się złapać cztery. Wystarczy.

– Panie – zarośnięty nie rezygnował – a jak co złego nam na karki sprowadzi? Wasza wina będzie, panie, boście miętcy jako ten...

Gilbert szarpnął się.

– Uważaj, do kogo mówisz, wyciruchu karczemny!

W oczach zarośniętego pojawiły się złe błyski. Złe i kpiące.

– Ejże, panie Gilbercie – powiedział wolno, oczy zwęziły mu się złośliwie. – Miarkujcie się i wy. Możecie na swoim kasztelu być nawet i zasranym baronetem. A tuśmy sobie równi, tu puszcza, nie komnaty. Nie próbujcie nawet. – W dłoni zarośniętego pojawił się nagle nóż, zwykły, oprawny w drewno, z pociemniałym od wieloletniego wecowania ostrzem.

Pewnie trzyma go za cholewą, przemknęła przez głowę Gilberta bezsensowna myśl. Cofnął dłoń, wyciągającą się już do rękojeści wbitego w ziemię miecza.

– Tak lepiej. – Zarośnięty z aprobatą pokiwał głową. – Równi, albo i nierówni, bo jako rzekłem, miętcy jesteście. No to zaraz wam pokażę, może się czegoś nauczycie.

Schylił się, szarpnął chłopca za włosy, zadarł jego głowę do góry. Mały przestał krzyczeć, zamknął tylko oczy, usta drgały mu spazmatycznie. Nie bronił się nawet, nie szarpał. Zarośnięty przyłożył ostrze tuż poniżej świeżego płytkiego cięcia.

– No, skończymy, cośmy zaczęli – sapnął.

Gilbert przymknął oczy, mając wciąż pod powiekami obraz umorusanej dziecięcej buzi, łez, które żłobiły bruzdy w zasychającej krwi. Nie chciał patrzeć.

Z chaty dobiegł lepki trzask, jakby rozbijającego się, pełnego słoja, później zaś głośne przekleństwo, które przeszło w zwierzęcy skowyt.

Zarośnięty wypuścił nóż z ręki. Patrzył tylko, jak z chaty wytacza się jego łasy na złoto kompan, jak uderza o futrynę, pada na kolana. Jak, skowycząc, usiłuje się podnieść, nieporadnie pomaga sobie rękami... Rękami, które kończą się w nadgarstkach, dalej są tylko kikuty kości, pokryte jeszcze gdzieniegdzie strzępami mięsa i ścięgien, dymiące i skwierczące.

Gilbert oprzytomniał pierwszy. Chwycił rękojeść miecza, wyrwał go z ziemi.

– W konie! – wrzasnął, widząc, jak wyjąca postać podnosi się, zmierza ku nim w kłębach ni to dymu, ni pary, bijących z drzwi chaty.

Zarośnięty odepchnął chłopca, chwilę macał na oślep, szukając noża. Zrezygnował, widząc nieszczęsnego kompana coraz bliżej.

Wiewiór próbował opanować wierzgającego, chrapiącego wierzchowca, który toczył wokół przekrwionym, oszalałym wzrokiem. Sam zaczął już kaszleć.

Upiorna postać przybliżyła się. W skowycie rozpoznawał poszczególne słowa.

Jasne, teraz to ratujcie, pomyślał Gilbert, gdy chwytał łęk siodła. Trzeba było przedtem słuchać.

Zarośnięty jakimś cudem trafił na rękojeść swego ukochanego noża. Poderwał się, chciał chwycić wodze pierwszego z brzegu konia. Chybił, gdy wierzchowiec stanął dęba. Podkowa trafiła go w sam czubek czaszki, trzask kości przebił się nawet przez potępieńcze wycie. Zarośnięty był już martwy, gdy padał, nie poczuł ostrza własnego noża przebijającego pierś.

Gilbert siedział w siodle, kiedy wrzeszcząca wciąż postać stanęła tuż przy nim. Przez jedną koszmarną chwilę widział, jak dymiące kikuty rąk usiłują chwycić wodze. Na zgoła już nie ludzkiej twarzy nieszczęśnika skóra zastygała w bąble i poczynała odpadać, za pozbawionymi już osłony warg zębami szamotał się język. Gilbert wyrwał nogę ze strzemienia, z całą siłą rozpaczy kopnął zbira w pierś. Miał nadzieję, że to wystarczy.

Mocno wbił pięty w końskie boki, pognał za Wiewiórem. Za nimi cichł skowyt.

Gdy już ustał na dobre, gdy tętent kopyt również przycichł w oddali, na polanie przed chatką znów można było usłyszeć płacz. Cichy, pełen rozpaczy płacz skrzywdzonego dziecka.

A potem nadeszła noc.

 

 

Strona główna
design by a.mason