naglowek
 
 
Strona główna
  
 Powieści
 

Maskarada

fragment

 

Żylasty mnich w przybrudzonym, połatanym habicie postukiwał do taktu sękatym kosturem. Jego bose, obute w sandały, wielkie stopy co rusz mimowolnie przytupywały rytmicznie, co sądząc z grymasu na wygolonej, wygarbowanej wiatrami twarzy, wprawiało świątobliwego męża w wielką irytację. Mnich nieruchomiał na chwilę, palącym spojrzeniem wpijał się w twarze mijających go obojętnie mieszczan, kmiotków i małych urwisów. Bez rezultatu. Nawet osoby zwykle hojne – kupcy, pragnący miedziakiem odkupić codzienne grzechy, niedomierzone łokcie sukna, śmietanę fałszowaną mąką, przemyślnie wydrążone odważniki – nie zwracały uwagi na wykrzykiwane przemiennie błogosławieństwa i groźby ogni piekielnych. W drewnianej misce jałmużnika leżały jedynie nieliczne miedziaki, a w uszy mnicha wwiercał się pisk niemelodyjnej fujarki, rytm bębenka natrętnie prowokował bose stopy do nieprzystojnego przytupywania w takt muzyki. W przerwach między błogosławieństwami wymrukiwał pod nosem coś, co brzmiało zgoła nie po chrześcijańsku. Nikt go nie słuchał, wszystko zagłuszała hałaśliwa melodia.

Jego konkurent nie miał takich problemów, od samego rana nie mógł narzekać na brak publiczności. Co chwila w dźwięk fujarki wdzierał się brzęk monet, szczodrze wrzucanych do kociołka, z którym mała, jasnowłosa dziewczynka o pucołowatej buzi aniołka obchodziła stłoczonych w kręgu, przepychających się ludzi. Krąg nie był zbyt ciasny. Nawet ci, którzy przecisnęli się na sam przód, w pewnym momencie zapierali się z całej siły w ziemię. Zgoła nie ze strachu zresztą, tańczący do rytmu bębenka, przy wtórze piskliwej fujarki niedźwiedź potwornie śmierdział.

Zabrzęczał krotki łańcuch. Niedźwiedź kołysał na boki ciężkim łbem, sapał z wysiłkiem, mierząc publiczność przekrwionymi ślepkami. Nie wyglądał na zachwyconego koniecznością zabawiania gawiedzi i niejeden z tych, którzy dopchali się na sam przód, był szczęśliwy, gdy spojrzenie śmierdzącego, ponurego zwierzaka prześlizgnęło się po nim gdzieś dalej. Coraz wolniej kiwał się wielki łeb, dreptał też coraz mniej zgodnie z rytmem tamburyna, którym potrząsała po męsku ubrana dziewczyna. Długi, siny jęzor wysunął się spomiędzy oślinionych, żółtych zębisk.

Potężnie zbudowany mężczyzna targnął za łańcuch. W przekrwionych oczach zwierzęcia błysnęła nienawiść, przez chwilę widać było, że pod skudloną sierścią wciąż drzemią potężne mięśnie. Z gardła niedźwiedzia wydarł się głuchy charkot, na stojących najbliżej wionęła fala smrodu. Cofnęliby się chętnie, lecz nie pozwolili na to napierający z tyłu. Jednak kolejne szarpnięcie łańcucha przywołało niedźwiedzia do porządku. Zgasły ogniki buntu w małych ślepkach, zwierz wyprostował się jak dźgnięty w zadek, zaczął przytupywać i kołysać się z nową energią.

– ...błogosławieństwo! – Ochrypły okrzyk wdarł się w dźwięki muzyki.

Mnich jałmużnik widać nie rezygnował. Chwilowo nie miał jednak szans.

Fujarka wydała ostatni, przeraźliwy pisk i umilkła. Śmierdzący zwierzak z ulgą opadł na cztery łapy. Kołysał tylko łbem na lewo i prawo, mierząc nieprzyjaznym spojrzeniem wiwatującą publikę.

Ludzie zaczynali się rozchodzić. Wmieszany w tłum Ramirez minął jałmużnika, który korzystał z okazji i wykrzykiwał swoje błogosławieństwa z rosnącą nienawiścią. Zupełnie uzasadnioną, biorąc pod uwagę, że zabawa dopiero się zaczynała, a tańczący niedźwiedź był pierwszą atrakcją festynu. Nikt nie kwapił się do rzucania miedziaków, przecież i później czekało wiele atrakcji, od piwa poczynając, na wszetecznych dziewkach kończąc. Ostatecznie nie co dzień zdarza się taka zabawa.

Unikając nienawistnego spojrzenia mnicha, Claymore powoli ruszył wzdłuż rozstawionych kramów.

Minął opartego o mur strażnika, jednego z tych nowych. Zbrojny nosił już barwy szeryfa, jednak nie wyglądał na żołnierza, raczej na zubożałego szlachcica-grasanta. Wyraźnie nie wiedział, co robić z długą glewią o zardzewiałym ostrzu. Jednak był czujny, jego spojrzenie prześlizgnęło się po postaci Ramireza, który miał wrażenie, że zbrojny wręcz obmacuje go w poszukiwaniu ukrytej broni.

Claymore wbił wzrok w ziemię, odsunął się pospiesznie. Tak zareagowałby niewątpliwie pastuch, za którego chciał uchodzić. Kątem oka dostrzegł, że zbrojny nie spogląda za nim, rozglądał się dalej po stłoczonym na targowym placu tłumie.

***

Poddasze było niezłe, choć jak na gust Bianca deski podłogi zanadto skrzypiały. Nie miało to znaczenia, właściciel spichrza i tak nie mógł nic usłyszeć, bynajmniej nie z powodu gwaru ciżby, która coraz bardziej zapełniała plac, wylewając się strumieniami z wąskich uliczek.

Kupiec miał pecha, ta stara jędza, jego żona, słusznie wyrzekała, że zgubi go gnuśność. Tym razem też marudził. Zamiast zbierać się szybko na widowisko, kręcił się jeszcze bez sensu po spichrzu, pomstując na czeladników, którzy od dawna walczyli o najlepsze miejsca pod samą szubienicą.

Wąski sztylet Bianca, który w innym przypadku posłużyłby tylko do oderwania zardzewiałego skobla, wbił się w tłusty, obwisły podbródek, ostrze kierowane ku górze przebiło język, podniebienie i pogrążyło się w mózgu. Opasły kupiec zdążył tylko sapnąć, zanim jego świat zniknął w pojedynczym rozbłysku. Kusznik wytężył mięśnie, podtrzymał drgające ciało, popatrzył w kończące ostatni pląs źrenice.

Po chwili drgawki ustały, oczy wywróciły się, uciekły pod czaszkę. Bianco powoli opuścił rękę, ciało osunęło się w kałużę moczu. Szarpnął, wyrywając zaklinowany sztylet, wytarł go o przyprószone mąką odzienie kupca.

Nasłuchiwał, ale głuchy odgłos padającego ciała nie zwabił nikogo. I tak nie spodziewał się, że w równie obfitującym w atrakcje dniu kogokolwiek zastanie w spichrzu. Jak zawsze jednak był ostrożny, co też jak zawsze się opłaciło. Trącił nogą zwłoki. Jego pech, pomyślał.

Stryszek był spory, mógł spokojnie położyć się z dala od jedynego otworu, ni to drzwiczek, ni to okna, służącego do wciągania worków mąki i zboża. Miał pewność, że dla kogoś na zewnątrz kwadratowy otwór jawił się jednolicie czarny, zwłaszcza dziś, na tle bezchmurnego, jasnego nieba. Nieco przeszkadzała tylko belka nad otworem, z której zwisał sznur, kołyszący się w podmuchach lekkiego wiatru.

Za to miał doskonały widok na cel. Wielką trybunę z baldachimem, obitą suknem, przyozdobioną proporcami. Na razie pustą.

***

Zazwyczaj było to zadanie dla dwóch ludzi, ale tym razem Bianco musiał poradzić sobie sam – zająć stanowisko, oszacować odległość, napiąć kuszę. Dwieście kroków to nie byle co, nawet dla takiej kuszy, używanej zwykle, z racji swej mocy do zabijania ciężkozbrojnych, opancerzonych rycerzy. Strzelec tylko celuje i naciska spust, kto inny napina broń, ocenia odległość i siłę wiatru. Bianco tym razem musiał to wszystko zrobić sam. Wiedział, że jeśli spieprzy robotę i spudłuje, straci jedyną szansę. Wszystko diabli wezmą, nawet jeśli zdoła się wycofać, a nie było wcale oczywiste, że zdoła. Spichlerz, najwyższy budynek, tkwił samotnie przy placu niczym samotny ząb w szczęce starego wieśniaka. Nietrudno będzie się zorientować, skąd mógł nadlecieć bełt. Jeśli nie trafi od razu, trudno liczyć na szok, na zamieszanie. Cały skomplikowany plan, i tak zwariowany i ryzykowny, załamie się.

Od szpar w podłodze ciągnęło zimnem. Nie miał tym razem ze sobą izolujących od podłoża skór, trudno kręcić się po mieście, pod okiem straży, z wielkimi tobołami na plecach. Widział zresztą, że zbrojni potrafili rozpruwać worki, które wieśniacy wnosili na plac, dźgali sztychami mieczy siano i słomę na wozach, niemalże zaglądali wieśniaczkom pod kiecki. I tak dobrze, że udało się wnieść kuszę. Na szczęście dawała się rozmontować, ciężkie, warstwowe łuczysko można było oddzielić od łoża, zawinąć razem w podługowaty pakunek. Wybrał specjalny bełt, przeznaczony do przebijania hartowanych płyt zbroi. Nie zależało mu tym razem na sile przebicia, ale takie bełty były ciężkie, leciały bardzo płasko, co za tym idzie raziły celnie. Nie przejmował się, że prawdopodobnie pocisk przejdzie na wylot i być może zabije nie tylko cel, ale jeszcze tego, kto będzie stał przypadkiem z tyłu. Na przykład sługę albo kogoś ze straży. Albo jaśniepańską faworytę. Nie, ta raczej będzie siedzieć obok, machając chusteczką. Nieważne.

Łuczysko z cichym szczęknięciem zaskoczyło w wyżłobieniu łoża. Bianco rozciągnął się na poskrzypującej podłodze, oparł broń na wypełnionym do połowy worku, który znakomicie posłużył jako przedpiersie. Popatrzył wzdłuż linii celowania, prosto na trybunę. Wciąż jeszcze pustą.

Cofnął się nieco, denerwował go rozkołysany, zwisający z belki w polu widzenia sznur. Teraz lepiej. Jeszcze raz przylgnął policzkiem do łoża. Doskonale.

Zaskrzypiała korba, zębatka pociągnęła cięciwę. Szło ciężko, kusza miała dobrych kilkaset funtów naciągu. Wreszcie cięciwa zaskoczyła w rowku orzecha.

Bianco w zamyśleniu popatrzył na bełt, jedyny, jaki ze sobą zabrał. Delikatnie przeciągnął palcem po lotkach ze sztywnych gęsich piór. Dmuchnął na grot i oparł go na cięciwie.

Teraz mógł już tylko czekać.

***

W końcu w bramie pojawił się wózek, popychany przez zbrojnych. Gawiedź straciła zainteresowanie występami niedźwiedzia, wreszcie zaczynało się najciekawsze. Kaźń czarownicy. W nagłej ciszy słychać było turkotanie kół na bruku i skrzypienie wózka, brzęk oporządzenia. Claymore sprężył się i w jednej chwili zapomniał o dziewczynie z tamburynem. Za chwilę się zacznie, gdy tylko kobieta prowadzona przez zgarbionego księdza wstąpi na rusztowanie.

Ruszył do przodu, słysząc narastający gwar, klątwy zbrojnych, usiłujących utrzymać napierający tłum z dala od szubienicy. Każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce. Każdy walczył o nie łokciami i kopniakami.

Zaraz się zacznie. Miał nadzieję, że Marcel i Jean-Pierre już zajęli właściwe pozycje. Co do Gwiazdeczki i Skowronka był pewien, dostrzegł ich kilka chwil przedtem. Najemnik, oparty o wóz, dłubał w nosie z miną zdeklarowanego idioty, niby mimochodem bawiąc się ciężkim, zwisającym z dyszla łańcuchem. Dziewczyna, której szkaradna twarz nie wzbudziła jak dotąd większej sensacji, uwiesiła mu się na ramieniu. Wyglądali na dobraną parę.

Nie spoglądał w stronę rusztowania. Wiedział, że wszystko odbędzie się jak zwykle, według reguł. Starał się ominąć największą ciżbę, która i tak się rozpierzchnie, kiedy Bianco wykona swoją część zadania.

Żylasty mnich jałmużnik zdążył pojąć, że nie może konkurować z główną atrakcją festynu, ani z pomniejszymi, w rodzaju tańczącego, smrodliwego niedźwiedzia, miotającego nożami dziewczęcia, czy nawet z bezwstydnymi dziewkami. Nie rezygnował jednak, przeciwnie, imał się teraz bardziej aktywnych metod niż bezcelowe wykrzykiwanie błogosławieństw na przemian z obietnicami mąk piekielnych. Znienacka zastąpił drogę Ramirezowi, podsuwając mu pod sam nos drewnianą miseczkę.

– Jesteś dobrym chrześcijaninem, mój synu! – wykrzyknął z nienawiścią.

– Nie, ja tylko tak głupio wyglądam. – Claymore odepchnął go z roztargnieniem na bok. Jałmużnik runął między stragany, ciskając przekleństwami, jakich nie powstydziłby się czciciel szatana.

Ramirez nawet nie spojrzał w jego stronę, zajęty wyciąganiem korda z nogawki zgrzebnych spodni. Tkwił tam od rana, przymocowany przemyślnie rzemykami do uda, z rękojeścią wystającą nieco powyżej biodra, ale bez pochwy, przez co Claymore już od dłuższego czasu wolał się nie schylać. Rękojeść, choć pozbawiona jelca, zaplątała się w fałdy odzienia. Zaklął pod nosem i zastygł w niewygodnej pozycji, czując na sobie czyjeś natarczywe spojrzenie. Jego wzrok skrzyżował się z wzrokiem jasnowłosej dziewczyny, tej od tamburyna. Zrozumiał, jak kretyńsko musi wyglądać, kmiot o zarośniętej gębie, zgięty wpół, gmerający w okolicach przyrodzenia. Ale w spojrzeniu dziewczyny nie dostrzegł rozbawienia ani odrazy. Tylko czujność.

Wyprostował się ostrożnie, rzemyki były już rozluźnione, a nie chciał przy okazji gwałtownych ruchów stracić czegoś istotnego. Dziewczyna odwróciła się bez słowa, wmieszała w ciżbę. Nie na tyle jednak szybko, by nie zdołał dostrzec noża, trzymanego w luźno opuszczonej dłoni, ostrzem opartego o nadgarstek. Co tu się, kurwa, dzieje, pomyślał tylko. Nie było czasu na dalsze rozważania i wątpliwości, po coraz głośniejszej wrzawie i aplauzie ocenił, że wiedźma wkracza właśnie po stopniach rusztowania. Pora na Bianca. Powstrzymał się od spojrzenia w ciemne okienko spichlerza, daleko, gdzieś za plecami.

Rękojeść korda wyplątała się wreszcie. Wyciągnął broń, mocno ujął drewniany uchwyt, nie przejmując się już, czy ktokolwiek to zobaczy. Zaraz i tak zacznie się coś, co Marcel zwykle określał mianem "pożaru w zamtuzie".

***

Obserwował proporce na włóczniach, zatkniętych na skrajach trybuny. Jeszcze niedawno zwisały smętnie, a teraz mógł już zobaczyć klejnot, wyszyty złotymi nićmi na szkarłatnej tkaninie. Chyba gryf, uznał, sądząc po pazurach i niewielkich, szczątkowych skrzydłach. Zmełł pod nosem przekleństwo. Z ruchu proporca mógł wywnioskować tylko kierunek wiatru. Na szczęście wiał prostopadle do przewidywanego toru pocisku i był jednostajny. To dobrze, pomyślał, łatwiej oszacować poprawkę na znoszenie. Może nie jest tak źle, pokrzepił się w myślach Bianco, nie ma nic gorszego niż nagły podmuch, kiedy naciśnie się spust i nie można już nic więcej zrobić.

Trybuna powoli się zapełniała. Jednak najważniejsze, centralne miejsce wciąż było puste. Ale już niedługo.

***

Dwa bosonogie urwisy dawno zrezygnowały z dotarcia na lepsze miejsce. Wszystko sprzysięgło się przeciwko nim. Byli zbyt mali i słabi, żeby dopchać się na sam przód, przed skrzyżowane glewie, i zobaczyć budujące widowisko ze wszystkimi szczegółami. Ale zbyt duzi, by liczyć, że matki, ojcowie lub dobrzy wujkowie podsadzą ich w górę, skąd widok byłby równie dobry, jak z trybuny wielmożów. Trudno, później też będzie ciekawie, czarownic nigdy zbyt szybko nie odcinano ze stryczka, zdążą obejrzeć i siny, wywalony z ust język, i szkliste, wybałuszone oczy. Będą mogli porzucać w zwłoki końskim łajnem.

Na razie wprawiali się na dwóch braciszkach, którzy trzymali się na uboczu zbiegowiska. Mnisi z chrześcijańską pokorą znosili szczeniackie wybryki, kryjąc pochylone twarze w cieniu kapturów. Tylko zaciskali mocniej dłonie na długich, sękatych kosturach, gdy grudki nawozu trafiały celniej, i mruczeli coś cicho. Pewnie odmawiali różaniec, co jak wiadomo jest znakomitym sposobem wspomagającym cierpliwość.

***

Wybuchły wiwaty. Zacni mieszczanie z Nottingham szybko zapomnieli o strachu, który nie tak dawno przecież spadł na miasto, gdy nowy szeryf zaprowadzał swoje porządki. Cóż, rajcom pewnie się należało, wiadomo, każdy człek z gminu, który dochrapie się urzędu, to złodziej. Słuszną więc decyzją było obwieszenie ich wszystkich. Słuszną i bardzo na czasie.

A nowy pan okazał się ludzki. Dostarczył przecież igrzysk. Przyjdzie pora i na chleb, a może i nawet coś do chleba. Na przykład piwo. Toć nie co dzień wiesza się wiedźmę, zwłaszcza równie zatwardziałą, kochankę szatana i banitów. Mniejsza o szatana, banitów w całym hrabstwie wszyscy mieli powyżej dziurek w nosie.

I nieważne, że źli ludzie szeptali o ciemnych siłach, które stoją za nowym panem. Plotkarze też niechybnie powinni skończyć na szubienicy.

Czarny Baron, szeryf hrabstwa Nottingham dostojnie posadził tłusty zadek w centralnym miejscu trybuny. Dwieście kroków dalej policzek Bianca przylgnął do łoża kuszy.

Nieświadom niczego baron machał łaskawie ciężką od pierścieni dłonią. Czuł się szczęśliwy, dla takich chwil warto było znosić wszystko, włącznie z kłopotliwym sprzymierzeńcem. Był dzisiaj skłonny wybaczyć wszelkie poniżenia.

Ramirez trzymał kord opuszczony wzdłuż uda. Od skrzyżowanych glewii strażników dzielił go tylko jeden rząd napierających ludzi. Był gotów.

***

Wzniesiona do rzutu ręka ulicznika znieruchomiała. Smarkacz zamarł, widząc, jak obaj potulni braciszkowie wstają jednocześnie, a odrzucone na plecy kaptury odsłaniają twarze niepasujące nijak do świątobliwych mnichów. Kiedy błysnęła stal ostrzy, skrytych dotąd w wydrążonych kosturach, poczuł nagłe ciepło spływające po nogach.

Marcel roześmiał się zgrzytliwie. Jean-Pierre charknął i splunął. Bliźniacy z Tours stanęli ramię przy ramieniu, za nimi wyprostowało się dwóch niepozornych jeszcze przed chwilą kmiotków. W rękach dzierżyli okute pałki, do niedawna będące niewinnie wyglądającymi częściami zaprzężonego w dychawiczną szkapę wozu.

Marcel machnął klingą. Pora na zabawę.

***

Claymore bezceremonialnie wbił łokieć w plecy stojącego przed nim mieszczanina, tuż nad samą nerką. Człowiek tylko stęknął i zwiotczał. Ramirez podtrzymał go i wepchnął się na jego miejsce w pierwszym szeregu. Teraz tylko rząd zbrojnych dzielił go od szubienicy.

Widział wyraźnie jasną lnianą koszulę, gołe, pokryte siniakami i zadrapaniami nogi, mokrą plamę na cienkiej koszuli. Lśniące strużki spływały po łydkach, barwiąc się karminowo od skrzepów i zupełnie świeżych ran.

Całym wysiłkiem zdusił zalewającą go wściekłość. Jeszcze nie teraz, na wściekłość będzie czas. Wytrzymaj, dziewczyno, już niedługo.

Wciąż miała głowę obwiązaną chustą. Już nie walczyła, zwisała bezwładnie, podtrzymywana przez dwóch żołdaków. Gdyby nie oni, pewnie upadłaby u stop nowiutkiej, pachnącej żywicą i jaśniejącej niedawno obrobionym drewnem szubienicy.

Niedługo powinni odsłonić jej twarz, by mogła pojednać się z Bogiem. Ucałować podsunięty krucyfiks. I poddać się oczyszczeniu.

Na twarzy zgarbionego księdza malowała się uduchowiona radość z dobrze spełnionego obowiązku. Jeszcze jedna duszyczka odebrana szatanowi, pomyślał Claymore, i poczuł, jak wilgotnieją mu dłonie, a pot wsiąka w drewniane okładziny rękojeści.

Jakaś część jego umysłu zareagowała niezadowoleniem. Zazwyczaj nie potniały mu dłonie. Przyłapał się na tym, że wciąż powtarza w myśli jedno zaklęcie, jak natrętny refren. Żeby nie stało się nic nieprzewidzianego. Jednak gdzieś głęboko tkwił niepokój. Coś było nie tak.

***

Czarny Baron, szeryf hrabstwa Nottingham, nie zamierzał w nieskończoność przedłużać miłych chwil triumfu. Nie mógł się zresztą doczekać, kiedy wreszcie spod nóg wiedźmy kat wykopie stołek i ciało zatańczy na krótkim sznurze.

Kat był fachowcem, wieloletnim zaufanym barona. Szeryf mógł się spodziewać, że nie skończy się na chrupnięciu kręgów, krótkich drgawkach i przebieraniu nogami. W zasadzie mógł mieć pewność. Kat doskonalił latami swe rzemiosło. Drogą żmudnych i czasochłonnych ćwiczeń, metodą prób i błędów doszedł do nie byle jakiej wprawy. Potrafił tak sprytnie założyć pętlę, że skazaniec dusił się dość długo, na tyle długo, że baron mógł z małpią ciekawością zaglądać w siniejącą, potem czerniejącą twarz.

Baron westchnął. Dobry fachowiec, ale drogi. Cóż, przynajmniej materiału do ćwiczeń nigdy mu nie brakowało. A kunsztem mało kto mu dorównywał. Szeryf pomyślał, że już niedługo będzie mógł się wykazać, udowodnić, że wygórowane wynagrodzenie nie poszło na marne.

Już czas. Czując dziwne ciepło rozlewające się po podbrzuszu, baron dał znak heroldowi. Wszystko należało odprawić zgodnie z zasadami, egzekucja powinna być porządna, wedle reguł. Skrzywił się niechętnie, chciałby już jak najprędzej przejść do konkretów. Ale trudno, oprawa musi być uroczysta.

Na placu zapadła względna cisza, tylko w ostatnich rzędach tłumu napierającego na szereg zbrojnych dało się słyszeć stłumione przekleństwa, dość uzasadnione, bo z tyłu niewiele dało się zobaczyć. Zapłakało jakieś dziecko, stłamszone w ciżbie, ale płacz ucichł szybko, przerwany klaśnięciem. Smarkacz zdenerwował matkę, nie w porę zebrało mu się na marudzenie.

Herold, człowieczek chuderlawy, acz obdarzony donośnym, spiżowym głosem rozwinął pergamin, nabrał powietrza w płuca, po czym wypuścił je, całkiem zwyczajnie, nie wydając innego dźwięku poza sapnięciem.

***

Na twarzach strażników, którzy powstrzymywali widzów, malowała się złość.

Rozkaz był wyraźny, poparty zresztą obietnicami rozlicznych kar, od wybatożenia poczynając. Mieli tak stać, odwróceni twarzami do tłumu. Nie miało to sensu, ciżba nie była groźna, chciała tylko dopchać się byle bliżej spektaklu, jak zwykle zresztą. Zbrojni nie rozumieli zupełnie, czym dzisiejsza egzekucja miałaby się różnić od innych. Dlatego byli źli, że jako jedyni na placu mieli stracić najciekawsze.

Polecenia raczył wydać sam pan baron, Wulf dołożył swoje, obiecując, że pierwszemu skurwysynowi, który się odwróci, wyrwie osobiście nogi z dupy i rzuci je psom do zabawy. Choć w większości strażnicy byli nowi w Nottingham, przybyli wraz z szeryfem, nieliczni weterani uświadomili im szybko, że groźba jest całkiem realna, podobnie jak obietnica rozerwania dupy aż do kołnierza. Dowódca straży miał ciężką rękę, a kiedy był wściekły, potrafił karać szybko i bez specjalnego pomiarkowania. A wściekły był zawsze, przynajmniej ostatnio.

Strażnicy też byli wściekli. Tłum czuł to bardzo wyraźnie i nie napierał zbytnio, czasem tylko rozlegały się sarkania odważniejszych i milkły szybko pod twardym, nieżyczliwym spojrzeniem zbrojnych. I jedni, i drudzy uważali nowe obyczaje za bezsensowne. Cóż komu przeszkadza, że prosty człek stanie pod samą szubienicą? Rusztowanie wysokie, wielmożni panowie i tak zobaczą, co chcą.

Nic więc dziwnego, że zabrakło czujności. Rozkazy wydawały się zbyt bezrozumną pańską fanaberią, by zbrojni należycie przykładali się do roboty. Żołnierze nie spostrzegli uważnego, taksującego wzroku, który prześlizgnął się po nich, szukając najsłabszego ogniwa kordonu. Młody chłopak, widać wzięty do straży prosto od wideł i gnoju, nawet nie potrafił dobrze trzymać broni. Kiedy silne dłonie chwyciły drzewce, instynktownie pociągnął je do siebie, by nikt nie odebrał mu niedawno wyfasowanego rynsztunku.

To był błąd. Drzewce skręciło mu się w dłoniach, zaplątało między kolana. Silne pchnięcie i kopniak dokończyły dzieła, a smarkaty strażnik zwalił się na bruk, wypuszczając glewię. Jego sąsiad, zanim zrozumiał, co się dzieje, zarobił drzewcem w brzuch, nisko, tam, gdzie kończył się skórzany, nabijany blachami napierśnik. Nawet nie krzyknął, zgiął się tylko, wypuszczając ze świstem powietrze.

Postać w płaszczu z opuszczonym na czoło kapturem bez przeszkód przekroczyła kordon, nim reszta strażników zdążyła się zorientować, co się tak naprawdę stało, dlaczego ich kamraci zwijają się na ziemi, zamiast stać czujnie, jako pan baron kazali.

Człowiek w kapturze odrzucił glewię. Zanim spadła na bruk, z odgłosem, który rozszedł się szeroko w nagłej ciszy, zsunął z głowy kaptur. Przeszedł jeszcze parę kroków, stanął przed trybuną. Wiatr rozwiewał długie, siwiejące włosy.

***

Claymore pojął od razu, że cały plan diabli wzięli. Wszystkie przygotowania, przemyślane w najdrobniejszych szczegółach, w jednej chwili straciło sens. Nawet nie zaklął, kiedy stało się to najgorsze, nieprzewidziane.

Nigdy przedtem nie widział mężczyzny, który stał przed trybuną, spoglądając z wyzwaniem w tłustą gębę szeryfa. Ale wiedział, że właśnie rozpadły się w gruzy wszelkie rojenia nieszczęsnego Roberta de Reno. Nikogo nie da się uratować, skurwysyny wygrają.

Przez zalewającą go wściekłość poczuł podziw.

Przyszedł po nią, zrozumiał w jednej chwili. Da im to, czego chcieli. Siebie. Nie mógł zrobić inaczej, nie wiedział przecież.

Co z tego, pomyślał. Właśnie spierdoliłeś wszystko, co mogłeś, Match. Ty też, Claymore, odezwało się coś w jego umyśle. Mogłeś przewidzieć, że tak właśnie się stanie. Że przecież jej nie zostawi. Mogłeś pomyśleć, że nie wszyscy są wyrachowani.

Coś było w samotnej postaci, co powstrzymało zbrojnych, spowodowało, że baron i jego kompania zastygli na trybunie. Ten człowiek nie miał żadnych szans, wystarczyłoby jedno skinienie dłoni, jeden krótki rozkaz, by nie mógł dłużej bezczelnie zakłócać widowiska. Wiedzieli doskonale, przynajmniej niektórzy, że przyjdzie, przecież o to właśnie chodziło. Mimo wszystko byli jak sparaliżowani.

Zamarli w przeczuciu, że oto na ich oczach powstaje legenda. Przeczucie nie myliło ich, istotnie powstawała. Jak każda przyzwoita legenda, ponura i krwawa.

Czekali na wyzwanie, które musi niechybnie paść. Samotny człowiek zdawał się olbrzymem, nie był już nawet człowiekiem. Bali się go wszyscy, mimo iż stał bez ruchu, z opuszczonymi rękami, bez widocznej broni. Opadły ostrza glewii i halabard, zbrojni odsuwali się, lecz tłum też nie napierał dłużej na szereg. Tłusta twarz barona poczerwieniała, jego poplecznicy uciekali wzrokiem przed spojrzeniem samotnego, bezbronnego człowieka stojącego przed nimi.

Może jeszcze jest szansa, pomyślał Claymore. Może da się coś uratować, może nie wszystko pójdzie na marne. Począł przesuwać się w stronę rusztowania. Jak na razie nikt nie zwracał na niego uwagi.

***

Match całą siłą woli starał się nie patrzeć w stronę szubienicy. Wystarczyło mgnienie oka, jedno krótkie spojrzenie, by w świadomość zapadł widok postaci podtrzymywanej przez dwóch katowskich pachołków. Nie mógł pozwolić, by wściekłość wzięła górę. Nie mógł przegrać w ten sposób.

Choć zdawał sobie doskonale sprawę, że przegrał. Miał to gdzieś. Nie przyszedł tu wygrywać ani szukać pomsty. Przyszedł zawrzeć układ. Jedyny, jaki pozostał do zawarcia. Nie zastanawiał się, co będzie później. To nie był pierwszy kompromis, jaki miał zawrzeć w życiu. Nie pierwsza klęska. Choć coś powtarzało mu, że pewnie najgorsza.

Prześlizgnął się wzrokiem po trybunie. Nie interesował go ten tłuścioch, nowy szeryf. Na razie nie interesował, bo jeśli sprawa dobrze się potoczy, przyjdzie i na niego czas. Szukał kogoś, kto, jak wiedział, będzie krył się w cieniu, za plecami innych, którzy byli tylko jego marionetkami.

Nie szukał długo.

W skórzanym, prostym kubraku, z krótkim mieczem zwisającym u pasa druid wyglądał jak zwykły niebogaty szlachcic, może daleki krewny nowego pana, dla którego nie starczyło już miejsca wśród gości, dlatego stał z tyłu, skryty w cieniu baldachimu. Znakomicie pasował do nowych sprzymierzeńców.

Ich spojrzenia skrzyżowały się. We wzroku druida Match nie dostrzegł triumfu.

– Masz, co chciałeś – powiedział cichym, lecz doskonale słyszalnym głosem.

Spojrzenie bladoniebieskich oczu miało w sobie coś niepokojącego. W ogóle było coś nie tak, Matcha to wyczuwał, ale dotarło do niego dopiero teraz. Jarmarczna wieszczka miała rację. Uświadomił sobie, że do tej chwili w to nie wierzył.

– Przyszedłem – dodał zupełnie niepotrzebnie.

Druid postąpił krok do przodu, wyszedł z cienia. Pochylił się do ucha barona, siedzącego wciąż z rozdziawioną gębą, coś szepnął. Ten wzdrygnął się, poczerwieniał jeszcze bardziej. Popatrzył zaskoczony, jakby nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. Nie tak miało być.

***

Nie tak miało być, tłukło się w głowie Ramireza. Już powinno trwać zamieszanie, ten obleśny tłuścioch powinien się stoczyć z trybuny z łbem rozwalonym bełtem, powinien plamić krwią i mózgiem zielone sukno, którym obito deski trybuny. Powinien się kłębić zdezorientowany, zszokowany tłum, zbrojni powinni padać pod ciosami Marcela i Jeana-Pierre’a.

Tylko wtedy Claymore miałby szanse w miarę bezpiecznie dotrzeć do rusztowania, zarąbać kata i jego pomocników. Tylko tak mógł uratować kobietę, po którą tu przyszedł, i wypełnić coś, co z początku było tylko kontraktem, teraz zaś stało się zobowiązaniem.

Mimo wszystko nie rezygnował. Zbrojni wciąż otaczali rusztowanie, na którym kat pospołu z księdzem i pomocnikami przyglądali się bezmyślnie rozgrywającej się przed nimi scenie.

Miał nadzieję, że Bianco nie stracił głowy, że będzie trzymał się planu. Nawet nie pomyślał, że może lepiej się wycofać, skoro i tak szanse powodzenia drastycznie zmalały, uratować, co się da. Czyli siebie.

***

Śmiech Czarnego Barona zabrzmiał skrzekliwie, zaschło mu w ustach.

Boi się, spostrzegł Match. Coś nie pasowało. Na obliczu szeryfa malowało się zaskoczenie. Czyżby i on nie wiedział, jak wszystko ma się potoczyć? Czyżby usłyszał właśnie coś nieoczekiwanego?

Match domyślał się, że szeryf jest tylko narzędziem. Chwilowym sprzymierzeńcem, który, jeśli dokładnie wypełni rozkazy, będzie mógł zatrzymać swe zdobycze. Ale musiał też wiedzieć, co zostało zaplanowane, na czym polega cała intryga. Zaskoczenie na jego twarzy było niespodzianką. Nie tak miało być.

Baron zebrał się w sobie. Wstał, z ulgą spostrzegając, że nogi nie trzęsą mu się zanadto. Jeszcze wczoraj zapewniał druida i samego siebie, że przecież wszystko znajdzie się pod kontrolą. Ten człowiek, kiedy się pojawi, nie będzie miał żadnych szans, otoczony zbrojnymi, pod czujnym okiem kuszników. Posunął się nawet do wyśmiewania zarządzonych środków bezpieczeństwa, trochę dlatego, że nie sam wydawał polecenia. Wciąż nie pozwalano mu poczuć się panem na zamku, swoim zamku, jak już przyzwyczaił się go nazywać. Złościło go to na tyle, że zapomniał nawet o nauczkach, jakie otrzymał od sprzymierzeńca.

Nie wydał krótkiego rozkazu, który zakończyłby wszystko. Czuł się trochę jak dziecko, któremu odebrano zabawkę. Liczył, że zobaczy strach, poniżenie. Wyobrażał sobie setki razy, jak to będzie, kiedy już pojmą tego szaleńca. Legendarnego Wieprza, o którym tyle słyszał. Cóż, tylko to pozostało

– Czego chcesz, człowiecze? – Spojrzał na niego z góry.

– A kim ty jesteś? – spytał Match. – Nie do ciebie przyszedłem.

Baron poczerwieniał, zacisnął pięści. Potoczył wściekłym spojrzeniem.

– Więcej szacunku! – warknął zduszonym głosem.

– Bo co? – przerwał Match. – Nie będę z tobą gadał, sługusie.

Tłum zaszemrał. Baron skinął tylko ręką.

– Nie będziesz? – krzyknął triumfalnie. – To patrz.

Wskazał w stronę szubienicy. Na dany znak kat zdarł zasłonę z twarzy skrępowanej kobiety. Match spojrzał i zmartwiał.

To nie była Marion. Wszystko na próżno. Dał się złapać w pułapkę.

– Patrz! – zaryczał baron triumfalnie, w kącikach ust bielała mu piana. – Przegrałeś, chamie! A teraz cię zabijemy!

Wieszczka miała rację, przemknęło Matchowi przez głowę. Wszystko na nic. Oni wygrają.

I błysk zrozumienia. Nie mają jej. Nigdy nie mieli. Tylko ja dałem się okpić jak dziecko.

Nie patrzył już na barona. Odszukał wzrokiem druida, kryjącego się w cieniu. Popatrzył w oczy swego wroga.

– Nie możecie mnie zabić! – krzyknął. I znał już odpowiedź.

Naturalnie, mogli.

***

W ciszy, która zapadła na placu, szczękniecie cięciwy słychać było nawet na dwieście kroków. Tak samo, jak w chwilę później uderzenie pocisku. Bianco na mgnienie oka oderwał wzrok od spoconej gęby celu i zdążył zobaczyć, jak trafienie wstrząsnęło mężczyzną sprężającym się już do skoku. Ustał, ale i tak nie mógł przeżyć.

Bianco do końca nie zrozumiał, co właściwie nim powodowało, ani jak zdołał zauważyć, że wiatr ucichł. W każdym razie musiał to spostrzec, bo grot pocisku spoczął dokładnie na czole kusznika, bez żadnej poprawki na wiatr. Genueńczyk jak zwykle delikatnie nacisnął dźwignię spustu, cięciwa zeskoczyła z rowka orzecha i nagle uwolnione kilkaset funtów mocy, uwięzionej w warstwowym łuczysku pchnęło ciężki bełt. W czasie nie dłuższym niż potrzeba na uderzenie serca pocisk pokonał dwieście kroków. I trafił, dokładnie tam, gdzie Bianco wymierzył.

Oczy strzelca niemal wyskoczyły na wierzch od szoku, kiedy uderzenie zniosło mu cały tył czaszki, ochlapując krwią i strzępami mózgu tłoczących się z tyłu zbrojnych.

Ale było jeszcze coś. Drugi z kuszników nie mierzył już w mężczyznę, który wciąż szedł, choć wiadomo było, że nigdzie już nie dojdzie. Przez chwilę dwaj strzelcy spoglądali na siebie z odległości dwustu kroków.

Bianco wiedział, że to niemożliwe. Że nie można go dostrzec w ciemnym wnętrzu poddasza spichrza. Ale czuł, że strzelec doskonale wie, że tam jest. Co więcej, był dziwnie pewien, że go widzi.

I wiedział, że trafi.

 

Strona główna
design by a.mason