naglowek
 
 
Strona główna
  
 Opowiadania
 

Dziedzictwo

– I –

 

Księżniczka jak zwykle uśmiechała się łagodnie. Jak zwykle złowieszczy grymas wykrzywiał cienkie wargi złego czarownika. A książę z swą małżonką u boku siedział dumnie wyprostowany, zdawał się nie poświęcać nadmiernie swej pańskiej uwagi otoczeniu.

Zbrojni stali w równym szeregu. ściskający w sękatych dłoniach drzewca halabard. Choć spod okapów płaskich hełmów błyskały czujne spojrzenia, ogorzałe twarze starych wojaków nie wyrażały żadnych uczuć. Rozkaz był stać na straży, to stali. Jak zwykle.

Nawet kiedy na zrytym podkowami podwórcu Czarny Rycerz stanął nieruchomo nad zwalonym z konia przeciwnikiem, uśmiech pozostał na twarzy księżniczki. Wszyscy czekali w przejmującej ciszy, która zapada zawsze, gdy przychodzi czas na ten ostatni cios, kończący walkę. Który nie wiadomo dlaczego zwykło się zwać ciosem łaski.

Zamarli w oczekiwaniu, aż Czarny Rycerz wniesie swój straszliwy morgenstern, zakręci nim nad głową, aż zawyje powietrze, po czym spuści rdzawą żelazną kulę na głowę nie chronioną już strąconym w walce hełmem, z twarzą wtuloną w ziemię.

Wszyscy czekali, aż rozlegnie się ohydny, głuchy trzask, a czaszka dzielnego młodzieńca rozpryśnie się w krwawej mgiełce, bryzgając wkoło strzępami mózgu i odłamkami kości.

Wszyscy czekali. Księżniczka z łagodnym uśmiechem, zły czarownik z krzywym grymasem cienkich warg. Dumnie wyprostowany książę i zbrojni, nieporuszeni niczym mur zamkowy, błyszczące ostrza halabard nawet nie drgnęły kiedy łańcuch zakończony ciężką, najeżoną kolcami kulą zataczał coraz szybsze kręgi.

Pokonany leżał bez ruchu, widać było tylko jasne, splamione czerwienią włosy. Za chwilę przegra ostatecznie walkę o swe święte prawa, należne od urodzin prawowitemu następcy, dziedzicowi księstwa i zamku, mocą złych czarów i podłej zawiści z dziedzictwa wyzutemu. Ulegnie Czarnemu Rycerzowi, który swój oręż oddał owej złej magii we władanie.

Czekał na ostatni cios. Zapewne też się uśmiechał, lecz skryta twarz nie pozawalała nikomu tego dostrzec. Coraz szybciej wirowała żelazna kula, zwycięstwo ciemnych mocy zbliżało się nieubłaganie.

Nagła ciemność spłynęła na zamkowy podwórzec, zatonęły w niej mury i szczyty wież, skryła uśmiech na twarzy księżniczki. Czarny Rycerz wypuścił nagle odrętwiałej dłoni rękojeść aż rozpędzona kula zaryła się nieszkodliwie w udeptanej ziemi. Mrok poszerzał się, zakrywał już całe nieszczęsne księstwo, zagłady bliskie. Może to skrzydła smoka śpieszącego z odsieczą zakryły słońce, a może dobra czarodziejka zgasiła jego blask, by trwogą porazić sługi demonów i zwykłej zawiści. Zły czarownik spoglądał ze strachem, krzywiąc już tylko wąskie wargi w nerwowym grymas. Nadchodziła ostateczna noc, kara za złe uczynki.

Albo tylko cień.

 

***

 

Księżniczka nadal miała na szmacianej twarzyczce wymalowany węglem łagodny uśmiech, sztywne włosy z czesanego lnu ocieniały oczy z okrągłych, rogowych guziczków. To stąd ten wiecznego zdziwienia, uśmiechniętej naiwności.

Pod murem z kilku cegieł, na którego szczycie dumnie powiewała postrzępiona szmatka na kijku, książęca chorągiew, stał szereg zbrojnych. Okryci łuskowatym pancerzem szyszek, pod przykryciem hełmów z żołędziowych czapeczek, wystawiali przed siebie groźnie patyczki swej broni.

Wyrzezany z lipowego klocka książę wciąż trzymał się dumnie i sztywno, może dlatego, ze na głowie miał lipową koroną zamiast książęcej mitry. awansuje. Czarodziej przewrócił się, sosnowe słoje układały się w zmarszczki na wykrzywionej twarzy.

Zaś Czarny Rycerz...

Nie ma już Czarnego Rycerza, spotkała go kara za wysługiwanie się siłom ciemności. Pękł z suchym trzaskiem pod podeszwą ogromnego buta, rozsypał się gubiąc łuski pancerza, wgnieciony w zrytą ziemię. Mrok, który okrył księstwo nie sprowadzał odsieczy, nie niósł wybawienia, czarodziejka wiedziała o tym doskonale. To było coś gorszego, z czym nawet dobra czarodziejka sobie nie poradzi.

Ciężki bucior rozgniótł resztki rycerza, po czym celnym kopniakiem posłał złego czarodzieja w odległy niebyt, tam, gdzie jego miejsce. Choć nie odbył on swej ostatniej drogi w jednym kawałku, jednak na drewnianej twarzy wciąż miał krzywy grymas imitujący uśmiech.

– Zjeżdżaj stąd, odmieńcu! Zjeżdżaj, bo kulasy poprzetrącam!

Brzydka dziewczynka pisnęła ze strachu. Ten, co rzucił cień na księstwo, okrył je mrokiem i trwogą, był w jej oczach straszniejszy od smoka. Smoki nie przetrącają kulasów, nie zioną przetrawionym piwskiem, najwyżej ogniem i dymem. Nie mają przekrwionych oczu, tonących w tłuszczu, zarośniętej gęby. Po prawdzie takiej gęby to też nie mają, byłyby zbyt straszne.

Chwyciła co najcenniejsze, szmacianą księżniczkę o lnianych włosach i wiecznie zdziwionych oczach, przycisnęła do piersi. Chciała ocalić jeszcze dzielnego młodzieńca, leżącego w oczekiwaniu na cios łaski, który już nie spadnie. Nie zdążyła, rzemień ze świstem spadł na wyciągniętą dłoń, przekreślił ją szybko nabrzmiewająca pręgą. Chciała odskoczyć, tuląc uśmiechniętą księżniczkę lecz palący ból uderzenia spowodował, iż nie była tak zwinna, jak zawsze. Upadła na plecy.

Gdy pijany wozak zamachnął się biczyskiem mogła już tylko się skulić, chronić szmacianą laleczkę najlepiej jak potrafiła. Spod zaciśniętych powiek nie popłynęła ani jedna łza, kiedy czekała następnego uderzenia. Brzydka dziewczynka nigdy nie płakała, choć miała po temu wiele okazji. Nie umiała płakać..

Uderzenie spadło nieuchronnie, jak się spodziewała. Chciała wytrzymać, nie poruszyć się, jak zwykle, gdy nie mogła już uciekać. Wiedziała, że wtedy zazwyczaj szybko się nudzą, żadna przyjemność bić, gdy nie widać reakcji. Człowiek męczy się niepotrzebnie, bez efektów, żadna zabawa. Kończy się wtedy na jednym czy dwóch kopniakach w żebra, można wytrzymać.

Nie doceniła wozaka, uderzył z wprawą, z całej siły. Rzemień spadł z trzaskiem na obnażoną skórę, tam, gdzie przypominająca worek sukienka podciągnęła się do połowy ud. Zwinęła się, z zagryzionych warg dobył się cichy pisk. Nie krzyknęła, nie umiała krzyczeć.

Mężczyzna zarechotał z zadowoleniem, wzniósł bat do ponownego ciosu, zamachnął się. Już sam świst wystarczył, by mała, skurczona postać zatrzęsła się w mimowolnym skurczu. Rzemień ominął cel, wzbił kurz uderzając w ziemię. Dziewczynka nie otwierając oczu próbowała odpełznąć. Na pijackiej gębie rozlał się szeroki uśmiech. To też niezła zabawa.

Biczysko znów uniosło się w górę, ale już nie opadło z powrotem. Na zarośniętej gębie odbiło się zastanowienie, małe oczka taksowały zaokrąglające się kształty bioder. Wozak podrapał się po skudlonej czuprynie.

– Ech, brzydka jesteś jak kupa, ale co mi tam... – mruknął gmerając u pasa.

Smoki nie przetrącają kulasów. Nie robią też innych, paskudnych rzeczy, nie ściskają boleśnie, zostawiając granatowe siniaki. Nie zioną piwem i czosnkiem w twarz, nie ślinią, nie pokazują spróchniałych zębów. Nie wsadzają łap...

Wiedziała, że nie ucieknie, jak zawsze dotąd jej się udawało, zbyt paraliżował ją ból. A ten człowiekiem był wystarczająco pijany, by zrobić to, co zamierzał, ale nie na tyle, by jej nie dogonić. Nie myśląc już nawet, co zrobić rozwarła powieki, wpiła spojrzenie w tłustą, poczerwieniałą z podniecenia gębę. Czuła oślizgłe myśli, kłębiące się pod niskim czołem jak czarne ślimaki bez skorup.

Spojrzała prosto w przekrwione oczy prześladowcy.

Była brzydka, nie tylko z powodu pozlepianych, sztywnych jak sznurki włosów opadających na chude ramiona. Miała zbyt głęboko osadzone, brązowe oczy, ocienione wydatnymi brwiami, mały, cofnięty podbródek. Twarz znaczyły smugi brudu.

Ale nie to spowodowało, że wozak nagle stanął jak sparaliżowany i począł gwałtownie trzeźwieć. W rozszerzonych, wpatrzonych w siebie oczach nie było strachu napastowanego podlotka. Było w nich coś obcego..

Uświadomił to sobie dopiero teraz, za późno, jak pojęła jakaś część jego niezbyt lotnego umysłu. Resztki mizernego rozsądku, tonącego z wolna w przepastnej głębi brązowych oczu powiedziały mu, że to nie był najlepszy pomysł. Zaczepianie tego odmieńca to co innego, niż napastowanie innej biedoty, dorastających dziewek, których tyle roiło się na podgrodziu. To nie to samo, co kopnąć taką, obmacać, albo zerżnąć w zacisznym kąciku między kupą gnoju a załomkiem murów.

Gdy pękły naczynia krwionośne w wybałuszonych oczach w jego wzroku czerwono błysnęło szaleństwo. Resztką świadomości, rozpadającej się na kawałki poczuł ciepło, na rozpiętych już, lecz jeszcze nie opuszczonych spodniach wykwitła mokra plama. Ta część ciała, która przed chwilą jeszcze sterczała prężnie gotowa do akcji zwiotczała teraz, skurczyła się żałośnie. Taka już miała pozostać, na zawsze.

Pod wozakiem ugięły się kolana. Cuchnący już teraz prócz piwska także moczem usiadł ciężko, opierając się o wpółrozwalony murek, otaczający wysypisko. Jeszcze nie tak dawno zwany Knurem od swej jurności, a zapewne także i obyczajów, spoglądał przed siebie szklistym wzrokiem. Dłonią gmerał w rozporku, co miało być jego jedynym zajęciem przez resztę życia.

Brzydka dziewczynka ogarnęła workowatą sukienkę, okrywając podrapane na ułomkach cegieł chude kolana. Podniosła się posykując z bólu.

Odeszła trzymając w opuszczonej dłoni swą szmacianą laleczkę z nakreślonym węglem uśmiechem na wiecznie zdziwionej twarzyczce. Za nią mrok zmierzchu okrył księstwo, w którym zło częściej jest pijanym bydlakiem niż rycerzem w służbie ciemnych mocy W którym nie trzeba być księciem, by zostać wyzutym z dziedzictwa.

 

***

 

Tylko dwa uczucia. To zaskakująco mało, jak na dwanaście lat życia. Owszem, znała pojęcia na określenie innych, takich jak miłość, wdzięczność, radość. Wiedziała, co oznaczają. Ale doznawała tylko głodu i zimna.

Teraz czuła głód. Na prawdziwe zimno trzeba było jeszcze poczekać, jesień była wyjątkowo ciepła, tylko snujące się nitki babiego lata przypominały, że już niedługo z drzew zaczną opadać liście, a szron posrebrzy zeschłą trawę o poranku. Chłody spóźniały się, lecz na pewno nadejdą. Skoro jednak jeszcze nie nadeszły, nie należy tego żałować.

Głód nigdy nie czekał, nie był zjawiskiem sezonowym. Co rano nadchodził i dręczył zawzięcie, rzadko dając się oszukać. Był wiernym towarzyszem nawet zimą, gdy przybrani opiekunowie dawali od czasu do czasu miskę polewki. Zaś w lecie nikt nie chciał karmić przybłędy. Niech sobie sama coś znajdzie, wykopie spod ziemi, znajdzie na wysypisku, ukradnie wreszcie. Jej sprawa.

Na podgrodziu nie miała czego szukać. Zbyt duża konkurencja, dzieciaków takich jak ona było mrowie. W dodatku łączyły się w grupy, do których nigdy jej nie przyjęto. Była odmieńcem i niemową, w dodatku brzydką

Pozostawało miasto, za murami łatwiej coś znaleźć. Nawet odmieńcowi się to czasem udawało. Musiała tylko przemknąć się niepostrzeżenie przez bramę, pod okiem straży. Czasem się udawało, czasem nie, kończyło na paru kopniakach. Trudno, takie życie.

Ranek zmitrężyła zastanawiając się, czy dzisiaj warto. Nie czuła się specjalnie na siłach, pręgi po uderzeniach bicza nabrzmiały, podeszły krwią, bolało stłuczone kolano. W takim stanie ryzykowała schwytanie przez strażnika, a w perspektywie następne bicie. Ale nie jadła już od dwóch dni, bała się osłabienia czy choroby.

W mieście, pod straganami na placu targowym zdarzało się znaleźć zgniłą brukiew, rybie łby i inne dobre rzeczy. Mogła pomóc kupcom, nosić ciężkie skrzynki, dostać za to grosz czy półgroszak. Wprawdzie rzadko, ale czasami nawet brzydki odmieniec coś zarobił, nie tylko po grzbiecie.

W dobrych czasach udawało się sprzedać wystrugane z drewna laleczki, pomalowane węglem i ochrą, rzeźbione drewniane paciorki, nawleczone na rzemyk. Ale dobre czasy minęły, odkąd któryś z konkurencyjnych łobuzów zabrał jej największy skarb, ułamany kozik.

Mimo obaw przeszła przez bramę bez większych kłopotów, uniknęła uwagi strażników, którzy dziś wydawali się bardziej pijani niż zwykle. Szła błotnistą uliczką, starając się nie patrzeć w twarze mijanych ludzi. Kiedyś ktoś powiedział. że ma "złe oko". Wtedy jeszcze nie wiedziała, co to znaczy, ale dowiedziała się bardzo szybko, skończyło się wybiciem zęba, na szczęście mlecznego. Wolała nie powtarzać tego doświadczenia. Mimo ciepła owinęła się szczelnie dziurawą burką, kryjąc twarz pod spadającymi na oczy włosami. Od czasu do czasu rzucała spod włosów spojrzenia, by wiedzieć, dokąd idzie.

Tłum wypełniający uliczkę zaczął się nagle rozstępować, ludzie usuwali się pod ściany kamieniczek. Chciała zrobić to samo, lecz nie mogła się powstrzymać, by nie zerknąć z zaciekawieniem.

Z przeciwka jechał rycerz, wyprostowany w kulbace, ponad mrowiącym się pospólstwem. Zdawał się płynąć nad ludzką mierzwą, nad całym błotem i gnojem rynsztoków. Nawet bez zbroi, tylko w kubraku, poznaczonym odciskami i rdzawymi plamami od pancerza był imponujący. Spod skórzanej mycki, noszonej zazwyczaj pod hełmem wymykał się niesfornie kosmyk jasnych włosów.

Zamarła na środku uliczki, nie bacząc, że stoi po kostki w kałuży wypełnionej w równej mierze wodą, co końskim moczem i czymś jeszcze, czemu lepiej nie przyglądać się bliżej. Nie odskoczyła pod mur.

Zdawało jej się, iż z naprzeciwka zbliża się wyzuty z dziedzictwa prawowity książę, który walczyć będzie z mocami ciemności, pokona Czarnego Rycerza i wszelkie plugastwo, gdy nadejdzie czas zapłaty.

– Prrr!

Chciała odskoczyć, gdy z tyłu dotarł do niej turkot kół i końskie chrapanie, lecz zawiodło spuchnięte kolano. Poczuła uderzenie w plecy, powiew gorącego oddechu. Padła prosto w kałużę, nie czując jeszcze bólu.

Zbierała się niezdarnie, uderzające obok niej kopyta ochlapywały ją błotem. Przeturlała się na bok, pod tańczącym w zaprzęgu koniem, wstrzymywanym brutalnie ściągniętymi lejcami. Wóz przechylił się przy akompaniamencie przekleństw woźnicy, na bruk poturlały się dorodne główki kapusty.

Skuliła się w błocie, słysząc świst bata. Wprawdzie na razie celem był koński zad, wiedziała jednak, że i na nią przyjdzie kolej. Znów nie mogła uciekać, noga była zdrętwiała i bezwładna.

Ucichło mlaskanie kopyt w kałuży, tylko przekleństwa nie milkły. Gdy bat znów świsnął wiedziała, że to na nią kolej. Mijały chwile odmierzane szaleńczo bijącym sercem.

Rzemień nie spadł. Zamiast tego dało się słyszeć głuche uderzenie, połączone z chrupnięciem i jękiem. Po krótkich, urągliwych śmiechach znów zaszemrał zwykły miejski gwar.

 

***

 

Nie pamiętała, jak wydostała się ze śmierdzącej kałuży, co sprawiło, że siedziała oparta o zimny mur kamieniczki. Pierwsze, co zobaczyła, to pochylająca się nad nią twarz. Opuściła głowę, tłuste strąki włosów zasłoniły oczy.

Kosmyk wymykający się spod mycki nie był jasny, lecz siwy. To nie prawowity książę, z dziedzictwa wyzuty. To nawet nie rycerz. To tylko żołnierz, może książęcy zbrojny, może najemnik. Nawet nie jest młody.

Nie ma prawowitego księcia, zginął gdzieś, pewnie pod butem pijanego wozaka. Może ktoś już wrzucił drewnianą figurkę do ogniska, jakich wiele palono na podgrodziu. Nie ma księcia. Chude ramiona okryte powalaną błotem burka zadrgały. Ale było łez, brzydka dziewczynka nie potrafiła płakać, nawet teraz.

Poczuła, że ktoś chwycił ją pod brodę, próbował podnieść głowę, by spojrzeć w twarz. Szarpnęła się, odwróciła w bok.

– Spokojnie, mała – usłyszała głos, chropawy wprawdzie, jak na żołnierza przystało, lecz łagodny. – Już wszystko w porządku, już nie będzie cię bił.

Żołnierz urwał, nie widząc reakcji.

– Sam sobie winien, jedzie jak wariat. – podjął po chwili. – Jak na gościńcu, galopem, mać jego... Do bicia się bierze. Już dobrze, skarciłem chmyza.

Rzuciła szybkie spojrzenie spod opadających na oczy włosów na przechylony wóz, główki kapusty w błocie. Skarcony chmyz siedział obejmując twarz dłońmi, spomiędzy których wyciekała krew, wolno, kropla po kropli, mieszając się w kałuży z wodą i końskimi szczynami. Ludzie obojętnie omijali całą scenę, zajęci swoimi sprawami, nie poświęcając uwagi żołnierzowi pochylonemu na skuloną dziewczynką ani chmyzowi ze złamanym niewątpliwie nosem. Zwykła rzecz, ktoś komuś krwi upuścił, ponoć to nawet zdrowo.

– Już dobrze – powtórzył trochę bezradnie żołnierz, nie wiedząc, co dalej. Zaczynał po trosze żałować, że po skarceniu wozaka pięścią w zbrojonej żelaznymi łuskami rękawicy nie pojechał po prostu dalej.

Nagle podniosła głowę, spojrzała wybawcy prosto w twarz. Oczy żołnierza zwęziły się nagle, wciągnął powietrze. Była przyzwyczajona do takich reakcji, zdarzały się prawie zawsze. Teraz zajrzy w oczy, potem splunie i pośpiesznie odejdzie, mrucząc pod nosem słowa od uroku. Dobrze, jak chociaż nie kopnie.

Tym razem się omyliła. Spojrzenie prześlizgnęło się po twarzy, zatrzymało dopiero na dłoni, którą przyciskała do piersi ubłoconą szmacianą laleczkę. Uśmiech na jej twarzy zatarł się już prawie, tylko oczy z guzików miały wciąż ten sam wyraz naiwnego zdumienia.

Żołnierz nie patrzył na laleczkę, lecz na nabrzmiały ślad rzemienia, którego brzegi zakażenie zaznaczyło już czerwienią i opuchlizną.

– Widać bat ci nie pierwszyzna... – mruknął pod nosem, ujmując delikatnie jej dłoń. – Pokaż.

Nie wyrwała dłoni, jak to zwykle czyniła, gdy ktoś próbował jej dotknąć, trzymała przecież księżniczkę. Tylko ona jej została, nie mogła pozwolić, by stała jej się krzywda. Ale też szorstki dotyk nie był nieprzyjemny, nie tak twardy, jak pięści, których dotąd doświadczała. Dłoń nie pełzła jak pająk, by wślizgnąć się pod sukienkę.

– Przyłóż babki – żołnierz zmarszczył brwi. – Wiesz, takie ziele.

Potaknęła.

– Wyciągnie złą krew, zagoi się. A jak nie, to pajęczyny zagnieć, z chlebem.

Znów kiwnęła głową. Znała te wszystkie sposoby, miała wiele okazji do ich stosowania.

– Rozmowna nie jesteś – stwierdził. – Trudno...

Jednak zamiast odejść, przykucnął obok niej, opierając się o mur.

– Imię jakieś masz? – spytał po chwili.

Opuściła głowę.

– Nie chcesz powiedzieć? Ja jestem Wilfried. Setnik Wilfried.

Nie mogła powiedzieć, nie potrafiła. Nie można przecież powiedzieć nikomu swego imienia.

Żołnierz postanowił wreszcie odejść. Czuł się głupio, na ogół nie występował w obronie poniewieranych smarkaczy. Mała jest przestraszona, nie dziwota, pomyślał. Zresztą, dziś jej pomogłem, jutro ją ktoś bezkarnie skatuje. Nic na to, kurwa, nie poradzę. Dziwił się sam sobie, skąd przychodzą mu do głowy takie myśli, dzieci było przecież dużo. Nawet gdyby któreś skatować na śmierć, to zawsze można zrobić nowe. Ech, o diabła z tym wszystkim.

Woźnica zatamował wreszcie krwotok z nosa, przemknął się obok żołnierza chyłkiem jak zbity pies. Nie pozbierał nawet rozsypanej kapusty, zaciął konia batem po zadzie i pospiesznie ruszył. Wilfried posłał mu posłał mu złośliwy uśmiech, na widok którego wozak bluznął niewyraźnym przekleństwem. Ale dość cicho.

– Posłuchaj, mała – setnik zwrócił się do dziewczynki. – Nic tu w mieście po tobie, sama widzisz. Tylko batem możesz oberwać, a i to jeszcze najlepiej.. Teraz czas niedobry, boją się ludziska. Miasto czary gnębią, nieszczęścia sprowadzają. A ty, nie obraź się, wyglądasz trochę nie tego...

Urwał, sam nie wiedząc, skąd to zażenowanie wobec brzydkiej gówniary.

– No wiesz, inna jesteś, ludzie posądzić mogą o Bóg wie co. Wczoraj człeka na rynku rozszczepili, bo spojrzenie miał kose. Idź za mury, we wiosce łacniej ci będzie.

Pogrzebał w trzosiku u pasa, chudym zresztą i mizernym. Wcisnął w brudną łapkę monetę, którą wyjął nawet na nią nie patrząc.

Wstał. Dziewczynka siedziała nieruchomo.

No i na co czekasz, na podziękowanie? Przecie to niedojda, pomyślał niechętnie, ludzkiej mowy nawet nie zna.

Spojrzała mu w oczy, a wtedy setnik Wilfried pojął, że do podziękowań nie są potrzebne słowa.

 

***

 

Najbezpieczniej opuścić miasto o zmierzchu. Wtedy strażnicy z dziennej zmiany nie są już tak czujni, czekają na upragniony koniec służby. Kupcy opuszczają mury na swych wozach, w zamieszaniu łatwo się przemknąć, nie zwracając niczyjej uwagi.

Słońce schowało się już za murami, skryło w cieniu błotniste zaułki. Dziewczynka przykucnęła w mrocznym już zakamarku, na tyłach karczmy. To było dobre miejsce, wiedziała z doświadczenia, zdarzało jej się znaleźć wyrzuconą kość, dobrze jeszcze obrośniętą mięsem albo ogryzek pieczonej rzepy. Jeżeli była szybsza od psów mogła się nieźle najeść.

Dziś nie musiała ścigać się wychudłymi, jeżącymi grzbiety kundlami. Gwarna zwykle karczma była cicha i wyludniona. Na miasto spadł strach, ludzie przed nocą zamykali wierzeje domostw, kreśląc na futrynach znaki od uroku i złych duchów lub wieszając święte obrazki, w zależności od tego, w co kto bardziej wierzył. Uliczki pustoszały wcześnie, już teraz krążyły po nich tylko ronty, przemykały się zapóźnione postaci. Nie mogła liczyć na kości czy brukiew.

Jednak była syta, a w zawiniątku spoczywał prawdziwy bochenek chleba i mała gomółka sera. Najcenniejszy zaś nabytek ściskała w dłoni, bojąc się nawet na chwilę odłożyć go na bok.

Jeszcze miała czas, chciała wyjść z miasta tuż przed samym zamknięciem bram. Zwykle odchodziła słysząc za sobą łoskot spuszczanej brony, nawoływania i komendy zmieniających się straży.

Miasto było obce, lecz mimo to lubiła je. Tu było prawdziwe życie, nie tylko walka o byt jak na podgrodziu. Nad kamieniczkami i chatami stawianymi na zrąb wznosiły się mury zamku, na rynku były kramy, czasem występy trubadurów i wędrownych kuglarzy, szubienica. pręgierz i inne atrakcje. Za wyniosłymi murami, na zamkowym podwórcu potykali się rycerze. Tu był cały świat, tak inny i pociągający.

Dziś ten świat był pogrążony w lęku, unosiła się nad nim ciężka aura ludzkiego strachu. Wszędzie napotykała podejrzliwe spojrzenia, ciężki wzrok zbrojnych taksujący przechodniów. Na rynku niewiele było wozów kupieckich i kramów, za to szubienicę obciążały nad miarę wiszące ciała. Nawet osobnik pod pręgierzem, co ochrypłym już głosem bez większego przekonania zapewniał o swej niewinności nie miał wielkiego powodzenia, tylko kilku obdartych uliczników ciskało grudkami końskiego łajna. Nie miał zwykłego audytorium, lżącego i rzucającego prócz łajna zdechłe szczury, koty martwe lub żywe, czy w końcu zwykłe kamienie. Ludzie nie mieli najwyraźniej głowy do rozrywek, zaś o koty było w mieście coraz trudniej. Skazaniec wydawał się nawet nieco urażony takim brakiem popularności.

Nie powinien się dziwić, nie można spodziewać się uciech i radości w mieście okrutnie doświadczanym przez czary, nad którym zawisła moc szatańska, wybierając swe ofiary.

Dziewczynka usłyszała dużo, gdy przemykała się przez uliczkami, o wszystkich niepojętych nieszczęściach, które dotknęły miasto, sprawiedliwie, możnych nie oszczędzając. Ot, chociażby nie dalej jak wczoraj, w szrankach na podwórcu stanęli dwaj rycerze, co księciu przybyli w sukurs, by przeciw szatańskiej sile wspomóc.

Nie wspomogli wiele, jeden z nich bronią przeciwnika nie tknięty zwalił się nagle na ziemię, jak piorunem z nagła rażony. Nie dziwota, jako że niebo pociemniało jak przed burzą, jednak żaden grom z niego nie uderzył. Mimo to rycerz padł jak drzewo pod toporem drwala, a szczelinami zbroi posoka czarna wypływać poczęła. Blachy tak pogięte były, ze dopiero kowal je zdjął, a w ciele nieszczęśnika ni jedna kosteczka całą się nie ostała.

Człek, który to opowiadał, dworak widno, po odzieniu bogatym sądząc, trząsł się cały z przejęcia. Otaczający go kamraci nie wybuchnęli śmiechem, jak to bywało, gdy ktoś wodze fantazji popuścił, pokiwali tylko ponuro głowami. Bo też i nie koniec nieszczęść to był, jako wszyscy w mieście już wiedzieli moc diabelska nie tylko rycerza doświadczyła Komorzy książęcy siłą straszliwą na mur rzucony rozpuknął się jak dynia na bruk upuszczona, zaś sama księżna pani ust od wczoraj otworzyć nie może, tajemną niemocą zdjęta. Pono szczęki cyrulik puginałem jej musiał rozwierać, by wina nieco wlać.

Przysłuchującej się z ukrycia brzydkiej dziewczynce zabłysły oczy. Wyobraziła sobie rozpukniętego komorzego. Nie roześmiała się, nigdy się nie śmiała.

Tak to, kamraci, prawił dworak, diabelska to sprawka. Widno wiedźma jakowaś na miasto nasze się uwzięła. Sposób jedyny, to znaleźć taką i pokarać sprawiedliwie, by winy swe wyznała i przed śmiercią czarta się wyparła. Kamraci pokiwali głowami. Jedyny to sposób na wiedźmie czary to złapać taką i powiesić. Jeno tę właściwą trzeba znaleźć.

Wypadki wczorajszego dnia świadczyły jasno, że nie jest to jednak taka prosta sprawa. Trzy powieszone dotąd czarownice nie były najwyraźniej właściwe, co dziwnym było, bo wszystkie się przyznały. Także człek o kosym spojrzeniu pomniejszym był najwidoczniej sługą szatana, bowiem po rozszczepieniu go nie nastąpiła znacząca poprawa.

Jeden z ponuro dotąd milczących kamratów stwierdził, iż znaleźć czarownicę to rzecz najtrudniejsza. Nawet jego wielebność opat, mąż święty i tak doświadczony dokonać tego dotąd nie mógł. Cała nadzieja w tym łowcy, co to nazajutrz ma przybyć.

Ciekawe było to wszystko, dziewczynka chciała dalej posłuchać, lecz w wyniku różnicy zdań między zwolennikami opata, a stawiającymi raczej na łowcę czarownic ponura pogawędka kamratów przerodziła się w równie ponurą bójkę.

 

***

 

Mrok powoli gęstniał. Podniosła węzełek z zapasami, nie wiedziała tylko co zrobić ze swoim największym skarbem, który od południa ściskała w ręce. Spoglądała od czasu do czasu by się upewnić, że to jednak prawda, że naprawdę go ma.

Tym skarbem był mały nożyk z kościaną rękojeścią. Nie złamany, z pocieniałą od ostrzenia krótką klingą jak ten, który straciła, ale nowy, błyszczący jeszcze świeżo ostrzonym żelazem.

Gdy stanęła przed kramem płatnerza, zaciskając w dłoni otrzymaną od Wilfrieda monetę serce biło jej mocno. Wiedziała, że nie będzie łatwo, że prawdopodobnie zostanie przepędzona szybkim kopniakiem, zanim zdąży wskazać upragniony kozik, jeden z wielu leżących na deskach kramu. Nie pomyliła się wiele, .kramarz widząc obdartą postać z pochyloną głową mruknął coś pod nosem o złodziejach i począł się podnosić. Zatrzymał go matowy błysk srebra.

Dziewczynka nie znała wartości pieniądza, za to znał ją doskonale płatnerz. Gdy wskazała wybrany nożyk jego gęba rozjaśniła się, chciwym ruchem zgarnął monetę położoną na deskach.

Buzia dziewczynki rozpromieniła się tak, że kramarz nawet nie splunął na jej widok. Jego odruchową odrazę, spowodowaną nieuchwytną obcością jej rysów skutecznie tłumiła świadomość nadspodziewanego zarobku.

Uczynił nawet więcej. Gdy dziewczynka odwróciła się, by odejść, wpatrzona w swój nabytek, sięgnął do kiesy.

– Na! – zawołał za nią i cisnął miedziaka. Starczyło na chleb i gomółkę sera.

Kozik powędrował do zawiniątka, ono zaś pod sukienkę na piersi. Dziewczynka wstała, ruszyła w kierunku bramy. Nie musiała się kryć, na wyludnionych ulicach popiskiwały już tylko tłuste szczury.

Musiała już tylko przejść bramę, przemierzyć podgrodzie i wioskę, a niedługo będzie mogła zaszyć się w kryjówce nad strumieniem, zakopać w zeschłych liściach pod wielkim wykrotem.

Jutro znajdzie kawałek odpowiedniego drewna lipowego lub topolowego. Lepsze to drugie topolowego, równie łatwe w obróbce, a bardziej odporne. Będą koraliki, to może i głód da się trochę oddalić.

A co najważniejsze, uśmiechnięta księżniczka o naiwnych, okrągłych oczach już nie będzie samotna. Będzie i książę, i rycerze, a może nawet zły czarownik.

 

– II –

 

 

Brona opadła z hukiem i zgrzytaniem kołowrotu. Na blankach murów nawoływały się straże. Miasto ogarnięte strachem okopało się, jak spłoszony jeż swe kolce wystawiło ostrza włóczni strażników. Niczym wędrowiec w puszczy wędrowiec wpatrywało się w mrok, nasłuchując, czy nie zbliża się wycie.

Zło nie wyło w oddali. Czaiło się blisko, bezdźwięczne, czekając na moment, by rzucić się do gardła.

W rozświetlonych kagankami i łuczywami izbach odmawiano litanie lub wzywano dobre duchy. Pod płonącym w żelaznej kunie łuczywem pan na zamku czuwał przy łożu złożonej tajemną niemocą małżonki. W sklepionej, wyziębłej kaplicy, przy woskowych świecach modlił się opat.

Mimo zimna łysina świątobliwego męża pokryta była kropelkami potu. Zwilgotniała dłoń zaciśnięta była nie na krucyfiksie, lecz na rękojeści miecza, wpartego ostrzem w posadzkę.

Gdy słudze bożemu przed prawdziwym złem stanąć przyjdzie, wtedy miecza, nie krzyża imać się musi. Nie spowiedzi wysłuchać, a zeznań. Nie hostię ofiarować, lecz szczypce żelazne, dla pewności rozpalone. Trudna to droga, nie każdemu kapłanowi przeznaczona. Nie każdy pójść nią może, niewielu zdoła.

Opat podążał tą drogą od lat. Bogu służyć można na wiele sposobów. Dobrocią i łaską, albo twardą walką z nieprzyjacielem rodzaju ludzkiego, co pod różnymi postaciami na zgubę przywieść usiłuje. Pod różnymi postaciami, osobliwie jednak postacią kobiety, która jakże często bywa jego narzędziem.

Pod postacią czarownicy.

Natrętne wspomnienia zmąciły tok modlitwy. Opat otworzył oczy, jasne, prawie białe w świetle świec. Czasem się nie wiedzie, pomyślał ze smutkiem.

Wstał, opasał biodra pasem obciążonym pochwą miecza. Nieżyczliwi nieraz mówili, iż nie przystoi duchownej osobie oręża dźwigać. Ale gdyby nie ów oręż...

Opat niechętnie wspominał owego człeka szalonego, niewątpliwie opętanego przez wiedźmę, który nie bacząc, że o duszę jego kobiety chodzi, przez diabła nawiedzonej, rzucił się z widłami. Nie rozumiał, nieszczęsny, iż by duszę zbawić, ciało umęczyć trzeba, aby dusza owa, ogniem oczyszczona, przed obliczem Pana stawić się mogła, by otrzymać sprawiedliwą pokutę. Nie rozumiał, albo i sam był na złego usługach.

Opat zacisnął dłoń na rękojeści. Gdyby nie ten miecz uległby złości sług szatana. Nie tylko wtedy zresztą, przypadki opętania postronnych, bliskich wiedźmie osób były zadziwiająco częste. W tej ślepej, niczym nieuzasadnionej agresji oraz zwierzęcej nienawiść do Kościoła i sług jego sam Zły palce macza niewątpliwie.

Wiele jest zła na tym świecie. Duchowny wstrząsnął się, przypomniawszy sobie wszystkie jego przejawy, jakie zdążył w życiu zobaczyć. A tutaj ciągnie się to od roku bez mała, i przechodzi wszelkie pojęcie.

Właśnie, pomyślał, od roku. A ja tu już jestem cztery niedziele bez i nic. Drwi sobie czart w żywe oczy, z Boga i sług Jego się naigrywa.

Zaczynał się bać. Zawsze czuł bojaźń, był dumny z jej przełamywania. To nic przyjemnego stać nad czarownicą, do wyrzeczenia się złego namawiać, gdy ona bluzga i demony na pomoc przyzywa. Kiedy ciska oskarżenia straszliwe na niewinnych ludzi, którzy ją przed sąd przywiedli i szczegóły pożycia swego z szatanem wyjawia. Pancerz wiary mocarny jest, lecz pod nim śmiertelną duszę lęk straszliwy skręca.

A tym mieście siły piekielne się sprzysięgły, jakich dotąd nie widział. Zwykle czarownice wywoływały zarazy, pomór bydła czasami. Uroki rzucały, jako to kołtun na niewinnego człeka potrafiły sprowadzić, albo i pypeć na języku. Ale nie znał dotąd przypadku, by zły mordował tak jawnie, tak na oczach wszystkich, w sposób tak plugawy i niepojęty.

Zasłużyło to miasto na to, rozpusta tu i upadek obyczajów. Lasy dokoła nieprzebyte, ciemne i ponure, uroczyska schronieniem złych mocy będące, poganie w nich obrzędy swe odprawują. Nawet tu, pod książęcym bokiem, zielarkę pono mieli, co dekokty warzyła, zioła o północy zbierała i ośmielała się ludzi leczyć. Jak mawiano, nawet lepiej od cyrulika. Pewnie jeszcze płody spędzała, tfu...

I zamiast lodu na rzece odrąbać i babę spławić, hołubili ją tu pod bokiem. Nic dziwnego, że kary boskiej doczekali. Przeklęte miasto.

Lasy pełne pogan, święte gaje i dęby. Stwory nieludzkie i niezwierzęce, nie Boga będące dziełem, przed nowiną dobrą ostępach się kryjące.

Opat zaczynał się bać. Zwykle wystarczało krótkie śledztwo, wkrótce znajdował się dobry człek, który wiedźmę wydawał, dojrzawszy jej postępki. Zawsze okazywało się, iż winna była, mimo pozorów, które diabeł roztaczał. Wystarczyło wyznań pod perswazją mistrza czynionych posłuchać, wyrzeczenie złego ducha przyjąć, duszę oczyścić. I po sprawie.

A tutaj te trzy, służki diabelskie niewątpliwe przyznały się szybko, ku niejakiemu rozczarowaniu mistrza. Ale musiały być to czarownice pomniejsze, służki jedynie tej głównej, bowiem ich oczyszczenie nic nie pomogło.

Nigdy jeszcze nie spotkał zła, z jakim teraz przyszło się zmierzyć. Zaczynał się obawiać, czy go nie przerosło.

W tym wszystkim tkwiła jeszcze jedna zadra, już z bez mała cztery niedziele trudził się i nic nie wskórał. Zaś jutro przybywał łowca czarownic.

Reputację psi ze szczętem zjedzą, pomyślał. Nie bacząc na powagę miejsca, w którym się znajdował zaklął pod nosem.

 

***

 

Ranek wstawał szary, zasnuty dumami unoszącymi się spod okapów chat przucupniętych wokół miejskich murów. Dni były ciepłe i pogodne, za to poranki odpowiadały bardziej porze roku. Po raz pierwszy szadź osiadła na wysychających już trawach.

Mgła przesłaniała horyzont i wstęgę lasu pyszniącą się złotem i czerwienią bukowych liści. Wokół była tylko szarość szronu, mgły i siwych dymów.

Okutany burką zziębnięty strażnik, skulony w załomku murów drgnął, gdy przez ciszę poranka przebił się głos rogu. Ktoś pod murami obwieszczał swe przybycie.

Zbrojny ruszył do bramy, z trudem stawiając zesztywniałe z zimna nogi. Klął pod nosem na myśl, że trzeba będzie kręcić kołowrotem podnoszącym bronę, obudziwszy wprzódy drzemiących w bramie kompanów. Oni mieli dobrze, trafił im się lepszy posterunek, mogli grzać się przy żelaznym koszu wypełnionym tlącym się torfem.

Z tym większą przeto satysfakcją strażnik począł trącać drzewcem glewii nieruchome postaci. Kompani poczęli poruszać się zwolna, jak ospałe jesienne muchy. Z jedną różnicą, muchy nie używają takich wyrazów.

– Żywo, sukinsyny! – zbrojny w randze dziesiętnika dźgał ich coraz mocniej. – A uważać tam, co gadacie, żebym nie musiał... Żywo, powiadam, orszak przed bramą czeka. A na orszak czeka książę.

Podwładni jęli ruszać się nieco żwawiej. Wzmianka o księciu, który ostatnio istotnie miał powody do nerwowych zachowań, podziałała lepiej niż szturchanie drzewcem po żebrach. Wkrótce spoglądając z nienawiścią na dziesiętnika, smarkając i przecierając zapuchnięte oczy podążyli w stronę kołowrotu.

– Zara, zara... – osadził ich dziesiętnik. – Nie tak chybko. Obaczyć najpierw trza.

Do niego już dotarło, że coś jest nie w porządku. Ten, kto stał pod murami i kolejnym zniecierpliwionym trąbieniem oznajmiał swą obecność zjawił się o dziwnej porze. By stanąć tu bladym świtem musiał jechać całą noc, lub nocować na podgrodziu. Nocą już od dawna nikt nie jeździł w tej okolicy. Zaś sypiał nocował na podgrodziu, na podgrodziu zazwyczaj pozostawał, nie domagał się gromko wpuszczenia do miasta. Trzeciej możliwości nie było.

Rozważywszy w swym nieco ospałym umyśle te obie możliwości dziesiętnik postanowił najpierw wyjrzeć. I to szybko, biorąc pod uwagę, że trąbienie rogu zastąpiły niewyraźne okrzyki, niepokojąco przypominające przekleństwa.

Wyjrzawszy przez wykusz dziesiętnik nie ujrzał orszaku czy taboru, pod bramą stał konno jeden, jedyny człowiek. Zbrojny poczuł mrówki wędrujące po krzyżu. Coś było w tej samotnej postaci, nad czym wolał się nie zastanawiać.

Przypadł do muru, otarł nerwowym gestem wiechcie wąsów.

– Ty, jak ci tam, Piskorz – przypomniał sobie. – Zapierdalaj po setnika.

Strażnik zwany Piskorzem wybałuszył oczy, rzeczywiście małe i paciorkowate, jak u owego wodnego stwora.

– Że jak? – spytał, nie ruszając się z miejsca.

Róg zabuczał znowu, gdy umilkł dobiegły przekleństwa, teraz już głośniejsze. Można było nawet rozróżnić niektóre słowa, coś o głuchych skurwysynach.

– To nie podnosim? – spytał Piskorz, puszczając korbę kołowrotu. Dziesiętnik poczerwieniał na twarzy.

– Zapierdalaj, mówię, bo jak nie...

Piskorz nie był ciekaw, co się stanie. Zniknął natychmiast.

Drugi zbrojny popatrzył z wahaniem.

– Nie podnosim? – spytał z kolei.

Dziesiętnik zdesperowanym gestem pokręcił głową.

– D.. dostanie się nam... – zająknął się zbrojny. – Szlachetny pan się denerwują.

Róg zabrzmiał jeszcze głośniej.

– Słyszycie? – dodał strażnik zupełnie niepotrzebnie, głuchy by usłyszał.

– Zamknij pysk! – wrzasnął dostatecznie wyprowadzony z równowagi dziesiętnik. – Skąd wiesz, kto tam pod bramą stoi? Sam, samiuteńki, ze ślepiami takimi pałającymi jak... Nie na nasz to, kurwa, rozum.

Podwładny skulił się tylko, nie zamierzał spierać się z przełożonym, uznając prostą prawdę, iż w wojsku rozum przypisany jest do rangi. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Setnik Wilfried przybył szybko. On doskonale wiedział kto mógł podróżować samotnie nocą przez zdjętą strachem krainę, by wczesnym rankiem otrąbić swą obecność pod murami. I wiedział też, na kim skrupi się książęcy gniew, gdy gość poskarży się na długie oczekiwanie pod bramą. Na dowódcy straży, czyli na nim samym. Dlatego też dziesiętnik trzymał się skrzywiony za gębę. Wilfried rzadko bił, ale już jak to czynił, to porządnie.

– Podnosić, kurwa, żywo!

Zaskrzypiał kołowrót, brona drgnęła i z hurkotem poczęła się podnosić. Setnik nie czekał, schylił się, przeszedł na drugą stronę. Wolał jak najszybciej powitać przybyłego. Może da w pysk raz, czy drugi, wyładuje gniew. Lepsze to, niż miałby się później skarżyć.

Zbliżył się ostrożnie do nieruchomej postaci, wyprostowanej w siodle. Schylił się w głębokim ukłonie. Może od razu w łeb nie zajedzie, pomyślał z nadzieją, choć podobne przypadki zdarzały się nader często.

Tym razem Wilfried nie doczekał się nawet smagnięcia po głowie długą, jeździecką rękawicą.

– Nie spieszyliście się – usłyszał zamiast tego. Nawet bez specjalnej złości, nawet z rozbawieniem.

– Wybaczcie, szlachetny panie – odpowiedział setnik, wciąż zgięty w ukłonie. – Nie spodziewalim się o takiej porze, winienem was, panie, wypatrywać.

– Nie zwalisz na głupich podwładnych? – zdziwił się przybyły. – Nie powiesz, że zaraz im mordy skujesz, bo nie dopilnowali? No, no...

– Ja zawiniłem, szlachetny panie, moi to ludzie.

Przybysz roześmiał się.

– Wyprostuj się, żołnierzu. I daj już spokój. Trudno się dziwić, że wolałeś sprawdzić, kto zacz.

Setnik wyprostował się. Zaryzykował krótkie spojrzenia na górującego nad nim człowieka.

Spojrzenie miało być krótkie. Jednak Wilfried zagapił się na ocienioną kapturem twarz. Gdzieś już widział podobne oczy.

Przybysz nie zwrócił na to uwagi. Przerzucił nogę nad łękiem, zeskoczył z wierzchowca, nie wypuszczając z ręki wodzy stojącego za nim jucznego luzaka.

– Prowadź – rozkazał krótko. – I jeszcze jedno, nie tytułuj mnie tak. Panem nie jestem, a już na pewno nie szlachetnym.

Wilfried ocknął się.

– Jak mam się zatem zwracać, szla... – urwał. – Jak mam do was mówić?

– Mistrzu. Mistrzu Armagh. Jak poznamy się bliżej, będziesz mógł pominąć mistrza. – zęby błysnęły w niespodziewanym uśmiechu. – Ruszajmy wreszcie.

Cisnął wodze luzaka Wilfriedowi.

– Co to za imię, Armagh? – spytał zdziwiony setnik, zanim ugryzł się w język.

– Moje imię.

W przejściu bramy zatrzymali się.

– Konie każ zaprowadzić do stajni, dobrze wytrzeć, zaobrokować.

Setnik półgłosem wydał polecenia.

– Teraz prowadź – Armagh skinął na niego.

– Jakże to, pieszo? – zdziwił się setnik po raz kolejny tego poranka. – Pieszo, na zamek? Nie uchodzi, mistrzu...

– Mów mi Armagh, znamy się wystarczająco długo. Nie na zamek, do karczmy.

Setnik nie ruszył się z miejsca, wyraz twarzy miał lekko ogłupiały.

– Macie tu chyba jakąś karczmę? – zniecierpliwił się Armagh. – Nie powiesz, że wiedźmy porwały karczmarza, a skrzaty ze szczętem naszczały do piwa?

– Nie, ale...

– To w porządku. Zakładając oczywiście, że mówisz o piwie. Na karczmarzu aż tak mi nie zależy.

– Ale oczekują was, szla... Mistrzu... To jest, Armagh...

– Oczekują, to jeszcze poczekają. Czekali już dosyć długo, przyzwyczaili się, a ja, imaginuj sobie, jechałem całą noc. Napiłbym się, usiadłbym na ławie, nie w kulbace. Dowiedział się czegoś. I wiesz, na ciebie chyba padło, ty mi opowiesz, wszystko, co wiesz. Pójdziemy piechotą, po co sensację wzbudzać.

– Ale książę... – wyjąkał Wilfried. – Panowie szlachta. I opat...

Armagh skrzywił się na dźwięk ostatnich słów.

– Opat mnie znajdzie, nie ma obawy – mruknął cicho, jakby do siebie. – To on ma do mnie interes, nie odwrotnie. Chodź wreszcie, szkoda pięknego poranka.

 

***

 

Pachnące strużyny spadały spod kozika. Okrągłe oczy księżniczki wypłukanej z błota w strumieniu patrzyły jak z lipowej szczapki z wolna wyłania się dziedzic. Już widać było mocarne ramiona, dumną głowę. Gdyby mogła, uśmiechnęłaby się szerzej, zapowiadał się na dzielnego wojownika.

Obok siedzieli rzędem zły czarodziej, sam książę pan i czarny charakter.

Brzydka dziewczynka pracowała z pasją. Brązowe oczy ze skupieniem obserwowały klocek, obracany w dłoni, już mniej zaognionej, liście babki pomogły.

Już niedługo, księżniczko, przybędzie twój brat, z dziedzictwa wyzuty nocą. Pokona czarownika, zły czar i ludzką podlość. A ty, czarowniku, nie krzyw tak warg w złym uśmiechu, już bliski twój koniec.

Teraz potrzebowała precyzji, delikatnie naciskała ostrze, strużyny spadały coraz drobniejsze. Już można było poznać skórzaną myckę z wymykającym się spod niej kosmykiem jasnych włosów.

 

***

 

Sensacji nie było, lecz nieliczni o tej porze ludzie skwapliwie chowali twarze przed urokiem. Armagh był przyzwyczajony, komuś, kto ma tak często do czynienia z czarownicami lepiej schodzić z drogi. Inaczej można zarazić się złem, które bez wątpienia i na niego nieco przelazło. Jak pchły.

Jak zwykle plotka uprzedziła jego przybycie. Widział lęk, przed zaraźliwym złem i przed tym, że może wskazać dowolnego człowieka, oskarżyć o konszachty z diabłem i zaprowadzić tam, skąd nie ma powrotu.

Strach przed łowcą czarownic był powszechny. Uważano go za stokroć okrutniejszego od sądów świeckich i kościelnych, za kogoś kto zabija od razu, nie dając szansy wyrzeczenia się szatana, wyznania win, przez co i duszę wiedzie na niechybne potępienie, bez oczyszczającego cierpienia.

Armagh był do tego przyzwyczajony. Jego atrakcyjność towarzyska dorównywała katu. .

Wilfried był wyjątkiem. U setnika łowca czarownic nie zauważył tego przymilnego, psiego spojrzenia, jakim zwykle obdarzali go ludzie, którzy z nim musieli rozmawiać, nawet możni zleceniodawcy. Nie zobaczył też wyniosłości i odrazy. W zachowaniu żołnierza był respekt przed wyżej postawionym, ale nic poza tym.

Wywleczony z posłania przez uporczywe walenie w zamknięte okiennice karczmarz był zbyt zaspany, by się bać. Nie skojarzył jeszcze, kogo to będzie gościł w swych progach. Dostrzegł tylko dwóch mężczyzn o postawie dzielnych wojaków, którzy zapragnęli napić się z samego rana. Nic dziwnego, a w ostatnich czasach nie do pogardzenia. Obroty w karczmie bardzo spadły, odkąd ludziom w mieście nie było do zabawy.

Wszystko poszło sprawnie. Gdy dostali wreszcie duży dzban parującego grzanego piwa w pustej izbie towarzyszyły im tylko wyjątkowo rozpanoszone szczury.

Armagh zmarszczył brwi, to było typowe. W miastach zagrożonych przez czary pierwsze ofiarą padały koty. Jak wiadomo były często narzędziem wiedźm. Pozbywano się ich najwcześniej, nie dając nawet szansy na wyparcie się błędów. Co prawda kotom niezbyt na tym zależało.

Łowca odpiął pas i położył na ławie obok siebie. Setnik przyjrzał się broni z mimowolnym podziwem, musiała kosztować kilka dobrych grzywien. I to nie z racji zdobień, których była pozbawiona.

Półtoraręczna rękojeści i długości samej klingi dowodziła, że ostrze jest lekkie, może nawet ażurowane. Wykuć je musiał wielki mistrz w swym zawodzie, i to z nie byle jakiego materiału.

Chwyt obciągnięty jaszczurem nosił wyraźne ślady zużycia. Wilfried pomyślał mimo woli dla jak wielu ludzi błysk tej klingi był ostatnim widokiem.

Piwo zagrzane z żółtkiem i korzeniami było niezłe, widać skrzaty nie zdążyły jeszcze narobić szkód. .

– No, to do rzeczy – Armagh odstawił gliniany kubek, butem odepchnął bardziej natarczywego szczura. – Opowiedz, co się tu dzieje.

Zawahał się, patrząc na rozmówcę spod ciężkich brwi.

– Ale najpierw powiedz mi jedno...

Opuścił wzrok na stół, palcem umoczonym w piwie kreślił coś na pociemniałym ze starości dębowym blacie.

– Wiesz, kim jestem, prawda? Wiesz, co robię?

Setnik skinął głową, bez komentarza.

– Wiesz, a się nie boisz. Nie odwracasz głowy – Armagh mówił cicho. – Nie wyczuwam odrazy. Dlaczego, Wilfridzie?

– Skąd wiesz, jak mnie zwą?

Armagh rzucił szybkie spojrzenie spode łba. Wykonał lekceważący gest.

– Mówiłeś mi.

Setnik milczał. Dałby głowę, że nie mówił. Może któryś ze zbrojnych? Nie, niemożliwe, nikt nie zwróciłby się imieniem.

– Odpowiedz. Wiesz, co robię.

– Wiem – odparł wreszcie Wilfried. – Tropisz wiedźmy. Znajdujesz. I zabijasz.

– Więc?

Setnik pociągnął ze swego kubka, zwlekając chwilę z odpowiedzią.

– Więc nic – mruknął wreszcie. – Ktoś to musi robić. Ja też zabijam, kiedy mi każą, i kogo każą. Niech więc każdy pilnuje swego nosa.

– To wystarczy?

Chwila ciszy..

– Nie wystarczy – Wilfried nie powiedziałby o tym nikomu, poza tym człowiekiem, przed którym szła mroczna sława. – Zabijasz szybko. Nie tak, jak...

To bluźnierstwo, durniu, pomyślał, to zaprzeczanie naukom Kościoła. Ogień i cierpienie oczyszcza duszę, to łaska dla zbłąkanych. A co tam, było nie było.

– Zabijasz szybko – dokończył twardo. – Nie męczysz, nie prowadzisz na śmierć ku uciesze gawiedzi. Teraz możesz powtórzyć to opatowi. Pieprzę to, śmierć jednaka.

– Nie jednaka, jak doskonale wiesz – Armagh uniósł głowę. – Nie obawiaj się. Nie powtórzę, nie wspieram konkurencji

Zaśmiał się zgrzytliwie.

Setnik nie odetchnął z ulgą. Siedział tylko zastanawiając się, co jest takiego w tym dziwnym człowieku, że nakłania do zwierzeń, do wyjawiania najtajniejszych i niebezpiecznych myśli.

– Czego chcesz ode mnie? – spytał po chwili. – Cóż może powiedzieć ci ktoś taki, jak ja, prosty wojak, co dalej czubka własnego miecza nie widzi?

Łowca uśmiechnął się.

– Chcę wiadomości – odparł. – Lepszych nie uzyskam od nikogo.

Wilfried parsknął niegrzecznie.

– Co też, mistrzu, gadacie! Czekają tu was od wielu dni, jako zbawienia... Jeno ty pomóc możesz, o tym już się przekonali. Wnet patrzeć, jak na komnaty wezwą, sami wszystko wyjawią. Może i na ucztę...

Armagh pokręcił głową. Takich jak on można potrzebować. Można wynająć. Ale nie zaprasza się ich na komnaty.

 

***

 

Łowca miał rację, nie było uczty. Nie wprowadzono go na komnaty, a nawet do zamkowej sieni. Został przyjęty przez jednego z książęcych zaufanych, tych niższego autoramentu na podwórcu okolonym murami, obok przechylonego wozu z pęknięta osią i kupy końskiego nawozu.

Książęcy zaufany był okazem typowym, niski, łysy, z lisią gębą i takimż rozbieganym spojrzeniem. Widać niezwyczajny załatwiania bardziej skomplikowanych spraw, z przyzwyczajenia taksował sakiewkę wiszącą u pasa rozmówcy. Łapówki były dziedziną, na której znał się najlepiej.

Armagh słuchał z wyrazem uprzejmego zainteresowania na twarzy, dzieląc je pomiędzy rozmówcę i muchy kłębiące się nad kupą nawozu. Jedno i drugie brzęczało równie natarczywie.

Nie dowiedział się niczego nowego, czego by nie usłyszał od Wilfrieda ani sam się nie domyślał. Nic, co pomogłoby w wykonaniu zlecenia. Kiwał głową, gdy łysy dworak wyliczał wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na gród. Myląc szczegóły zresztą, a niekiedy bezwstydnie ubarwiając.

– ... za uwolnienie miasta od złego i wiedźmy lub wiedźm do zguby przywiedzenie dziesięć sztuk srebra! – Lisia Gęba dokończył wreszcie i potoczył wkoło dumnym spojrzeniem.

Łowca milczał, całą uwagę poświęciwszy rozpadającemu się, przechylonemu wozowi. Po dłuższej chwili dworak zaczął się denerwować.

– Dziesięć sztuk srebra, powiadam! – powtórzył z naciskiem. – Słyszycie? Co się tak na ten wóz gapicie, kołodziej jesteście, czy co? Słyszycie, co mówię?

Armagh spojrzał na niego.

– Mistrzu... – poddał uprzejmie.

Dworak stropił się nieco. Zaczął żałować swych słów, przypomniawszy sobie, z kim rozmawia. Wszak to nie zwykły petent, na którego można z góry, żeby łapówka była większa. Zastygł z otwartymi ustami.

– Ile mówiliście? – spytał Armagh, zniecierpliwiony.

– Dziesięć sztuk srebra! – dworak nadął się, starając się spojrzeć na łowcę z góry. Było to trudne bo wzrostu był raczej nikczemnego. Lecz rozmowa o pieniądzach sprawiła, że poczuł się znowu na pewnym gruncie.

Armagh odwrócił się, nie zaszczycając spojrzeniem ani łysego, ani kupy nawozu. Ruszył do bramy.

– Hej, a dokąd to? – obruszył się dworak. Po chwili zmitygował się.

– Mistrzu... – dodał niepewnie.

Łowca przystanął na chwilę.

– Zaszła, jak widać, pomyłka – stwierdził sucho. – Nie traćmy więcej czasu, mój panie, nie ma sprawy...

– Ależ... Ależ co wy?

Za każdym razem tak samo, do znudzenia tak samo, Armagh miał tego serdecznie dosyć. Dosyć rozmów na dziedzińcach, zakurzonych i błotnistych, z kupą nawozu lub bez, dosyć czekania na pańską łaskę.

Miał też powyżej uszu wszelkich zaufanych. Byli różni, łysi i kędzierzawi, mali i duzi, o chytrym, lisim wzroku i o spojrzeniu niewinnego dziecięcia. I zawsze próbowali skręcić coś dla siebie.

– Zajmuję się moim fachem od lat – stwierdził chłodno. – Wszyscy wiedzą, ile biorę. Nie czynię z tego tajemnicy, cena stała. Posłaniec, który mnie tu wezwał został o tym uprzedzony. I zapewnił, iż książę wie i godzi się bez zastrzeżeń. Masz mi coś do powiedzenia, dobry człowieku?

Dobry człowiek spojrzał z nienawiścią która po chwili przeszła w poczucie wielkiej, niezawinionej krzywdy, odbijające się wyraźnie w rozbieganych oczach.

– Zaszła pomyłka, mistrzu – mruknął ponuro. – Dwadzieścia, naturalnie...

– Od sztuki – dodał Armagh, patrząc badawczo.

Zaufany od mniej ważnych spraw tylko wymuszenie kiwnął głową.

– Znaczy, dogadaliśmy się – łowca klepnął go w ramię. – Mimo tej godnej pożałowania pomyłki. Widzicie, mój panie, ile znaczy dobra wola...

– To zabierajcie się, mistrzu, do roboty – ze złością odparł łysy. – Nie stójcie tak, nic tu po was.

– Zaraz, nie omówiliśmy jeszcze istotnych szczegółów...

– Szczegóły to już mnie nie obchodzą – oświadczył dworak wyniośle, widać niezawiniona krzywda przytłumiła inne uczucia. – Wasza sprawa, jak będziecie czarownice łapać, i jak je sprawiać. Nam to za jedno. Ino szybko, bo czekać nam się już cni. Wyników nie będzie, to i z pieniędzy nici!

– Nie zrozumieliście mnie – Armagh popatrzył pobłażliwie. – Nie o takie szczegóły chodzi. Widzicie, te dwadzieścia, od sztuki, przypominam, to tylko zapłata. Teraz jeszcze sprawa kosztów...

– Jakich kosztów?! – wrzasnął dworak, aż za murem spłoszone wrony zerwały się z szubienicy. – Jakich kosztów, kurwa mać?!

– Wprawdzie nie twój zasrany interes, ale nich ci będzie...

Łowca począł wyliczać, zginając kolejno palce.

– Nocleg i spyża dla mnie, to raz. Obrok i stajnia dla konia, to dwa. Wino, to trzy. Normalnie pijam raczej piwo, ale macie tu podłe. Dziewki, to cztery...

Lśniąca łysina poczerwieniała.

– To będzie razem... – Armagh zmarszczył brwi. – Zaraz... Niech będzie, półtora dziennie...

Widząc iż łysy zaczyna fioletowieć dodał pobłażliwie:

– Dziewki nie mogą być byle jakie. Posłuchaj, dobry człowieku, takie są koszta, i już. Jeżeli ci się nie podoba, to wracam. A ty pójdziesz do swego pana i wyjaśnisz, że zaszła pomyłka. Że zaproponowałeś mi połowę.

Z dworaka nagle uszło powietrze, w samą porę, bliski był zatchnięcia się własną złością.

– Na pocieszenie powiem ci, że od trzech sztuk w górę jest upust. – dodał łowca spokojnie. – To ta dobra wiadomość. Zła jest taka, że jeszcze nigdy nie robiliśmy interesów. W związku z tym za jedną sztukę płacicie z góry. W przyszłości, kto wie? Może dogadamy się co do płatności odroczonych...

– Tylko szybko znajdź jakąś, bo jak nie... – burknął łysy, by zachować resztki godności.

– Nie martw się – odparł Armagh. – Bywajcie, mój dobry człowieku. Robić z wami interesy to czysta przyjemność.

Odwrócił się od mruczącego coś pod nosem człowieczka z lisią gębą i odszedł.

– Znajdę... – mruknął do siebie, spochmurniały. – Zawsze się jakaś znajdzie...

 

***

 

Opat pojawił się ledwie Armagh zdążył zasiąść nad kubkiem wina w dziwnie pustej jak na tę porę dnia karczmie.

Najpierw w drzwiach stanęło dwóch dziwnych osobników, ni to mnichów, ni to żołnierzy. Głowy mieli wprawdzie wygolone, strój przypominał kuse habity, lecz pasy obciążone krótkimi mieczami nie były zwyczajnym ekwipunkiem mnichów czy kleryków. Gęby również dziwnie kontrastowały z tonsurami i wielkimi krzyżami zwisającymi na piersiach.

Stanęli w wejściu, usiłując przebić wzrokiem mroczną, nisko sklepioną izbę, zasnutą dodatkowo dymem z wielkiego komina. Po chwili, nie zwracając uwagi na siedzącego łowcę ani na wybiegającego im naprzeciw karczmarza, skrupulatnie zlustrowali całe pomieszczenie, zaglądając we wszystkie kąty i płosząc szczury. .

Armagh nie poświęcił im uwagi, zajął się swoim kubkiem. Wiedział, że za chwilę pojawi się właściwy gość. Nie czekał długo.

Mimo ciepłego dnia opat był w długim, sięgającym do ziemi płaszczu z kapturem nasuniętym nisko na oczy.

Łowca wstał z ławy. Skłonił się przesadnie.

– A cóż to za nieznajomy? – zdziwił się obłudnie na cały głos. – Azaliż sam wielebny opat raczył zaszczycić ową skromną karczmę? Hej, gospodarzu, wina dla wielebnego opata! Ino lepszego, niż to...

– Ciszej! – dobiegło spod kaptura.

– A to czemu? Zaszczyt to dla mnie niebywały przecież, tak znakomitą osobą w jednej izbie przebywać... Rad bym pochwalić się...

Opat ze złością odrzucił kaptur z łysiny.

– Zamknij się, Armagh! – syknął z wściekłością.

Usiadł na ławie, dłonie zaciśnięte w pięści położył na stole. Jak na tak niskiego mężczyznę dłonie miał wielkie, szerokie, o krótkich, serdelkowatych palcach. Armagh przestał błaznować, usiadł naprzeciw, zajął się swoim kubkiem.

– I co, nie spytasz z czym przychodzę? – warknął wreszcie opat, przerywając przedłużającą się ciszę. Łowca pokręcił głową.

– Nie spytam. Sam mi powiesz.

Zasłużony w walce ze złymi mocami kapłan sapnął tylko. Uświadomił sobie, że jest na łasce tego zarozumiałego skurwysyna, który siedzi teraz przed nim z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Wiesz, że cię nie lubię – zaczął wreszcie z trudem. – Nie, to mało powiedziane. Nienawidzę cię, a ty dobrze wiesz za co. Temu co robię oddałem całe życie, całe swoje siły. Całą wiarę. Bronię świata przed szatanem, narażam swą duszę nieśmiertelną i mdłe ciało. Babrzę się w gnoju, tylko po to, by chwałę Bożą powiększać, przed złem ludzi bronić, by dusze tych nieszczęsnych kobiet, przez diabła opętanych ratować... Aby szansę im dać, by przed sądem Pańskim godnie stanąć mogły... A ty...

Zgrzytnął zębami, splunął na zakurzoną polepę. Sapał coraz głośniej.

– Nie krępuj się – zachęcił go łowca beznamiętnie. – Powiedz, co ja... Zresztą, nie musisz, i tak wiem. Wielebny ojcze... – dodał po chwili złośliwie.

Opat zacisnął serdelkowate palce jeszcze mocniej.

– Zamiast Bogu swą służbę ofiarować, ty dla zarobku, dla marnych sztuk srebra... Dlatego twe czyny Bogu są niemiłe...

Armagh nie przerywał. Ich drogi zeszły się już trzykrotnie, miał okazję wysłuchać, co świątobliwy mąż sądzi o jego zajęciu i o nim samym. Za pierwszym razem myślał, iż opatem kierują przyziemne, egoistyczne motywy. Potem zmienił zdanie. Niestrudzony pogromca szatana święcie wierzył w swe posłannictwo. Jego nienawiść nie była trywialną niechęcią dla konkurenta.

Gdy Armagh przekonał się o tym, przestał dyskutować. Wiedział, że fanatyka nie można przekonać, można go tylko zabić. Zaś za opata nikt by nie zapłacił, wręcz przeciwnie.

– Skończyłeś? – wtrącił tylko, gdy monolog duchownego zaczął się zbyt przedłużać.

Opat stracił wątek, po chwili wytarł kąciki ust. Kiedyś zatchnie się, albo krew go zaleje, pomyślał łowca, zbyt serio podchodzi do życia.

– Brzydzę się tobą – to chyba już był koniec. – W piekle gorzeć będziesz, jako te wiedźmy. Nie w imię Boże, jeno dla zysku, tfu!

Łowca pociągnął z kubka.

– Już to kiedyś omawialiśmy – uciął sucho. – Jak również inne sprawy. Mnie nie interesuje ich dusza nieśmiertelna. Ja rozwiązuję problemy, dusza nie ma z tym nic wspólnego, przynajmniej dla mnie. Martwa wiedźma to martwa wiedźma, nie szkodzi więcej, nawet, jak przed śmiercią złego się nie wyparła. I za to mi właśnie płacą. Tak jest szybciej, a w ogólnym rozrachunku chyba i taniej.

Pięść opata grzmotnęła w blat stołu aż gliniany dzbanek podskoczył, rozchlapując wino.

– Nie bluźnij!

Armagh otarł opryskaną twarz, na szczęście tylko winem. Starał się siedzieć wystarczająco daleko od rozmówcy, pryskającego śliną w kulminacyjnych momentach przemowy.

– Dobrze, dajmy temu spokój – zgodził się. – Przypuszczam, że masz jakąś propozycję... Pozwolisz, że zgadnę?..

Opat milczał.

– Dobrze. Za pierwszym razem, gdy się spotkaliśmy, kazałeś, bym wynosił się z miasta. Ująłeś to zresztą inaczej, w słowach zupełnie nie licujących z godnością kapłańską.

Łowca uśmiechnął się. Opat nie.

– Powiedziałeś, że każesz swym klerykom mnie obić, jeśli przed zmierzchem dostrzec mnie będzie jeszcze można z najwyższej wieży. I kazałeś, ale nie wyszło. Powiedz, ten twój osiłek, jak mu było, pozbierał się wtedy? Zapomniałem spytać.

– Pomarł – odparł opat machinalnie.

– Tak też i myślałem, że pomrze... – Armagh lekceważąco machnął ręką. – Za drugim razem nauczyłeś się nieco, zaproponowałeś zapłatę bym się wyniósł. Cóż, za małą.

– Zamilknij wreszcie!

– Za trzecim... – łowca uniósł rękę, dając znak, by mu nie przerywać. – Za trzecim zaproponowałeś więcej, ale też za mało. Pozwól, że zapytam wprost. Ile teraz?

– Jesteś zły – duchowny popatrzył mu prosto w twarz. – Jesteś do szczętu zły.

Roześmiał się chrapliwym, nienawistnym śmiechem. Łowca drgnął, zaskoczony. Po raz pierwszy słyszał śmiech tego człowieka.

– Nawet nie wiesz, z czym się spotkasz.. – dodał opat. – Nikt nie wie.

Już blisko, pomyślał Armagh ze stężałą nagle twarzą. Wreszcie blisko.

– Opowiadaj, ojcze – powiedział już bez żadnej złośliwości.

 

***

 

Ukryty na dnie głębokiego jaru strumyk szemrał swą monotonną melodię, przemykając się po korzeniach olch porastających brzegi. Już nie był wąską strużką, stał się potężną, spławną rzeka, płynącą przez bogaty, żyzny kraj. Jej nurt unosił szkuty wyładowane zbożem, żelazną rudą z górskich kopalni, dobrem wszelakim, które pracowity lud wytworzył.

Szeroko rozlane wody zmierzały do odległego morza, pełnego wielorybów, kaprów, węży morskich i syren, fląder i morszczuków. Nad morzem piaszczyste wydmy porośnięte były ostrą trawą, na tykach suszyły się sieci, chaty zamieszkiwał lud o płaskich czołach i odstających uszach.

Dziewczynka nigdy nie widziała morza. Jednak mogła wywołać obraz czegoś wspaniałego, porażającego swą niezmiernością. Gdzieś w zakamarkach pamięci tkwił szum, przerywany ostrymi krzykami ptaków, unoszonych poranną bryzą.

Książę spoglądał z murów zamczyska, na rozległy brzeg wielkiej rzeki, gdzie w karnych szeregach stało wojsko. Księżniczka uśmiechała się, jej okrągłe oczy patrzyły w dal, skąd niechybnie nadjedzie rycerz dzielny, z dziedzictwa wyzuty, by rękawicę złu rzucić.

Czoło dziewczynki zmarszczyło się. Zły czarownik coś nie pasował. Zbyt radośnie się uśmiechał wąskimi wargami. Coś z nim nie tak, trzeba poprawić.

Wyciągnęła impulsywnie rękę, chwyciła drewnianą figurkę wspartą o kamienie imitujące miejski mur. Zacisnęła dłoń.

Syknęła z bólu, wypuszczając lalkę. Nie pociemniałe jeszcze drewno splamiła kropelka krwi. Spojrzała ze złością na drzazgę pozostałą po niezbyt starannej obróbce, wbitą głęboko w opuszkę. Zły czarownik nie był jej ulubiona postacią.

Ssała chwilę skaleczony palec. Zadra tkwiła głęboko, trzeba ją będzie wydłubać, zanim palec spuchnie i podejdzie ropą. Nie miała igły, tylko nożyk.

Wszystko przez złego czarownika. Zasłużył na swój los.

Drewno trzasnęło sucho w małych, lecz silnych dłoniach.

 

***

 

– To złe miasto. Rozpusty w nim za wiele, wiary i pokory za mało.

Armagh pokiwał głową. Spostrzegł już, że opat musi się wygadać, zanim dojdzie do konkretów.

– Nie widziałem czegoś takiego – duchowny chwycił łowcę za ramię swą wielką łapą, zacisnął silnie. – Człek na murze rozmazany, jakby z wieży zleciał. Rycerz z konia padający, zbroja zgnieciona, choć nikt go nie tknął. Uroki dziwne, na innych rzucane... Posłuchaj, Armagh...

Przybliżył swą twarz do łowcy, pochylając się nad stołem. Jasne oczy błyszczały gorączką, nieledwie szaleństwem.

– One zawsze się czymś zdradzą, zawsze... Przecież wiesz. Można poznać, po spojrzeniu nieszczerym choćby. Zawsze ludzie doniosą, kto o miesiącu na rozstajach zioła tajemne zbiera, kto złym okiem chorobę sprowadza. A tu nic, zupełnie nic.

Armagh oswobodził się z uścisku, niemalże siłą rozwierając zaciśnięte na swym ramieniu palce. Opat nie zwrócił na to uwagi.

– Nic, kurwa! – ryknął pryskając śliną. Po chwili cofnął się, zwiotczał, zapadł w sobie.

– Znamię diabelskie można znaleźć. – mamrotał zgarbiony. – One zawsze wtedy są już łagodne. Dziwne to nawet, wiedźma diabłu służąca, Boga przeciwniczka, gdy wolna jest to jak może ludziom i chudobie szkodzi. Ale gdy w dybach już to pokorna się robi, myszy nawet nie zaczaruje. Jeno kłamie i zaprzecza, z początku. Jak długo, to tylko od mistrza zależy, jak dobry, to krótko. A po prawdzie, to i od wiedźmy, niektóre twardsze są, dłużej prawdzie przeczą... A potem przyznają się zaraz, wspólników wydają jakże często. Wiesz, przez cały czas tylko jedna mi się szatana nie wyrzekła, tylko jedna. A i to tylko dlatego, że kat przydusił za bardzo, nie zdążyła...

Pociągnął nosem.

– Dziwne to – podjął po chwili, wciąż mamrocząc ledwie zrozumiale. – A może i nie, gdy moc wiary prawdziwej poczują, zaraz szatan chwost pod siebie kuli... Słowem bożym smagany, wodą święconą palony...

I rozciągany tym przemyślnym narzędziem, pomyślał Armagh. Przypalany żelazem, czasem zwyczajnie bity. Nic dziwnego, że chwost kuli, każdy by skulił.

– Złe to miasto, na pomstę Bożą zasłużyło. Tylko dlaczego mnie ta pomsta dosięga? Dlaczego Bóg bezradność moją wszem pokazuje? Zły gród, powiadam, wiary i pokory nie szukający, jeno uciech lubieżnych. W zamtuzie dziewki bezwstydne, które książę zamiast pokarać... Ech, co tu gadać, na zamku pono nie lepiej, powiadają. Lasy niezmierne wkoło, zwierza i monstrów pełne. Ponoć poczęło się to wszystko, gdy owego niedźwiednika, potwora plugawego, książę z polowania na łańcuchu przywiódł. Albo i przez to zepsucie, przez dziewki owe bezwstydne.

– Co powiadasz? – Armagh poderwał głowę.

Opat urwał i rozejrzał się nieprzytomnie.

– O czym to ja... A, dziewki wszeteczne....

Łowca chwycił go za ramię.

– Nie dziewki! – rzucił niecierpliwie. – Wcześniej!

– Toż mówię – opat przetarł spoconą twarz, wytarł płatki zapiekłej piany w kącikach ust. – Niedźwiednik plugawy, monstrum z piekieł, pogańskie, ani chybi. Tutaj mówią, zaraz... Już wiem, lokis chyba... Tfu!

Armagh odprężył się, starając nie pokazać po sobie zainteresowania. Opat zamilkł, przeżuwając tylko bezdźwięcznie jakieś słowa, modlitwy albo przekleństwa.

– Lokis? – rzucił po chwili łowca obojętnie, przynajmniej mając nadzieję, że tak to zabrzmiało. – Nie słyszałem. Ani nie widziałem.

– I masz szczęście! – prychnął gniewnie opat. Przeżegnał się. – Ja też nie widziałem, opowiadali jeno. Osacznicy go w sieci schwytali, wzrostu człeka był, ino zarośnięty bardziej, i ślipia mu gorzały. Pazurów też niedźwiedzich nie miał, jeno zupełnie jak ludzkie. Ale ta gęba! W księgach stoi, że wzięło się to ex semine viri cum ursa, ja wszelako sądzę, iż diabelska to sprawka. Że to pomniejszy z czartów, bo dał się tak łatwo schwytać. Ale uroki rzucać potrafił, co to, to i owszem! Powiadali, że gdy tak ślepiami świdrował, to ludziom rozum mącił. Przeklęta to kraina...

– I co się z nim stało?

– Jak to co? Ubili, i dobrze, jeno książę chciał potem wypchać, uwędzić i w kościele powiesić, co by ludziska dziwować się mogli. Nie uwędził, bo ścierwo psować się poczęło, i dobrze. Ale wtedy ponoć wszystko się zaczęło. Na bydło pomór spadł, krowy zamiast mlekiem krwią się doiły. Koty, co wiedźmom służą, konwentykle swe urządzać zaczęły, miauczały i wrzeszczały po nocach. Tak, czart to być musiał, bo w to, by niewiasta niedźwiedziowi dała, to i mnie wierzyć się nie chce, choćby i wszeteczna. Powiadałem ja księciu, uroczysko to podpalić trzeba, niech ogień je oczyści. Może tam więcej diabelskiego nasienia siedzi. Ale nawet słyszeć o tym nie chciał, matecznik zacny, powiada, żubra i tura dużo.

– Wiesz, wielebny opacie... – zaczął łowca ostrożnie. – Ja też nie wierzę, by szatan to był. Za łatwo dał się schwytać, ubić. Może istotnie, jak w księgach piszą, może to prawda z tym niedźwiedziem...

Opat spurpurowiał.

– Żadna niewiasta... – zaczął, zachłystując się.

– Znałem takie, co dawały nawet Garbatemu Ulrykowi, grabarzowi w tym zacnym grodzie, z którego tu przybywam...

– Ale to człek! – opat znów walnął pięścią w stół. – Zgoda, grzech to, parzyć się jako zwierzęta, chuć zwierzęca, powiadam, ale nie ze zwierzętami...

Zaplątał się, znów uderzył w blat. Dzbanek podskoczył, przewrócił się. Na szczęście był już pusty.

– Nie widziałeś Garbatego Ulryka – Armagh z powątpiewaniem pokręcił glową..

– Tfu! – splunął opat ze złością. – Co ty mi tu pieprzysz! Diabeł to był, czart z opisu sądząc, niechybny! Spalić to uroczysko, powiadam, matecznik diabelski! Ogień oczyszcza!

Sapał przez chwilę, tocząc dokoła błyszczącym w świetle ognia na palenisku spojrzeniem.

– Dopilnuję tego! – sapnął. – Bogu obiecuję, że dopilnuję. Może ich tam jest więcej. Choćbym do samego króla miał pójść, to pójdę. A ty zobaczysz jeszcze. Zobaczysz, z czym przyjdzie ci się tu zmierzyć. Gardzę tobą, niedowiarku, brzydzę się. Chętnie bym cię wypędził...

Gdybyś mógł, pomyślał Armagh.

– ...gdybym mógł. Ale przyszedłem cię ostrzec, po dobroci, żeś i ty czegoś takiego dotąd nie spotkał. Bo choć z powodów podłych, to nawet ty, robaku nędzny, po dobrej stronie stoisz. Może to ciebie Bóg na swe narzędzie wybrał, w niezbadanych swych wyrokach. Może ty uradzisz...

Spojrzał łowcy prosto w oczy. W jego spojrzeniu nie było już złości, nie było odrazy, tylko rezygnacja.

– Bo ja nie uradzę... – dokończył cicho.

 

***

 

Wino się skończyło, opat wyczerpany siedział pochylony nad stołem, obejmując wielkimi łapskami o krótkich palcach spotniałą łysinę.

Karczmarza nigdzie nie było widać. Zniknął zaraz na początku rozmowy, strach przed złem pokonał ciekawość. Tylko szczury nie obawiały się niczego, biegając bezczelnie po całej izbie. Łowca zaklął pod nosem. Przypomniał sobie, że na stryszku ma jeszcze podróżny bukłaczek. Trzeba przynieść, może jeszcze czegoś się dowie.

Nie zdążył. Drzwi otworzyły się pchnięte gwałtownie, uderzyły z rozmachem o ścianę. Do izby wpadł jeden z kleryków. Dyszał ciężko, nie mogąc wydobyć głosu. Na gębie nie miał już wyrazu tej tępej bezczelności, poczucia własnej siły.

Opat uniósł powoli głowę. Wyglądał na człowieka, który spodziewał się najgorszego, i właśnie się tego doczekał.

– Ruszaj, Armagh – powiedział głucho. – Czas zacząć zarabiać.

 

– III –

 

W końcu i Armagh trafił na zamek, mimo iż zwykle przyjmowano go pod murami, rzucano trzosik z zapłatą, odwracając oczy. Widać okoliczności się zmieniły.

Sam książę pan własną osobą raczył zejść do sieni. Wyminął opata, kurczowo ściskającego rzeźbiony krucyfiks, mamroczącego bez przekonania słowa modlitwy.

Był mężczyzną w sile wieku, którego powierzchowność świadczyła jasno, że zwykł folgować swym słabościom do jadła, napoju i jeszcze innych rzeczy, o których z niechęcią napomknął opat.

Nie tylko raczył zejść do sieni. Nawet osobiście odezwał się do łowcy czarownic, nie przez pomniejszego dworaka.

– I co tak stoicie, mistrzu? – spytał ostro, wiedząc przynajmniej, jak ma się zwracać. – Dziwujecie się?

Armagh skłonił się..

– Dziwuję się – przyznał uprzejmie. – Widywałem już koty, śpiące z własnym nosem w dupie. Człeka jeszcze nigdy.

– To skończcie się, mistrzu, dziwować, a weźcie do roboty! – ze zjadliwym naciskiem wycedził pan na zamku, na tym i wielu innych, wsi, łanów i borów nie licząc. – Zabierajcie się, żeby to wasz nos rychło w waszej dupie się nie znalazł!

Łowca nie przejął się pogróżkami, mało zresztą realnymi dla człowieka, nawet księcia. Panowie zawsze ponaglali i grozili. Ciekawe było co innego, w zachowaniu wielmoży nie dostrzegł lęku. Raczej złość, że coś ośmiela się mu przeciwstawić, zakłócać jego spokój, nawet widok okrutnie, w niepojęty sposób sponiewieranego ciała zdawał się nie robić na nim większego wrażenia.

Był niewątpliwie odważny. Jednak też nie chciał przebywać dłużej niż trzeba w zbryzganej krzepnącą posoką sieni.

– Powiedzą ci, jak to się stało...

– A widzieli? – przerwał Armagh bezceremonialnie. Blada, nalana twarz księcia poczerwieniała. Uniósł rękę, jednak opuścił ją zaraz, przypomniawszy sobie, że nie należy wtrącać do lochu jedynego specjalisty w okolicy.

– Zważ, do kogo mówisz... – warknął tylko. Armagh skłonił się, nie można przesadzać.

– Niewiele – burknął książę. – Musi ci wystarczyć. Ino szybko, bo jak nie...

Odwrócił się i nie zaszczycając łowcy dalszym spojrzeniem opuścił sień szybkim krokiem. Mdląca woń krwi unosząca się w powietrzu była trudna do wytrzymania. Coś za dużo tej krwi, pomyślał Armagh, jak na jednego człowieka.

Przyprowadzono zbrojnego, który nie okazał się jednak świadkiem naocznym. Słyszał tylko, też zresztą niewiele, tylko zduszony krzyk, głuche chrupnięcie. Gdy wbiegł do sieni było już po wszystkim.

Trudno było wymagać od młodego żołnierza czegoś więcej. Nawet stojący za nim Wilfried, który go przyprowadził, przełykał ślinę hamując z trudem torsje. Co dopiero mówić o zbrojnym, który dotąd usiłował z twarzy obetrzeć krew, która gdy wpadł do sieni skapywała ze sklepienia.

Armagh dał znak setnikowi, który wyprowadził słaniającego się na nogach chłopaka. Gdy Wilfried wrócił, zastał łowcę pochylonego nad zwłokami.

– To był... – zaczął niepewnie. Przerwał, jakby się zakrztusił. Armagh chwycił zwłoki za włosy, uniósł głowę. Ukazała się poczerniała twarz z wywalonym sinym językiem. Gdy łowca puścił czaszka głucho stuknęła o kamienną posadzkę.

– Nieważne, kto to był – mruknął wstając.– Może był nawet dobrze urodzony. Co z tego, że dobrze urodzony, kiedy umarł źle.

Pierwszy raz naprawdę, pomyślał. Jestem blisko.

– Nieważne, powiadasz – zająknął się Wilfried. Podszedł bliżej, chwycił go za ramię.

– Powiedz mi, kurwa, co mogło... Co mogło chwycić człeka, skręcić i złamać jak trzcinę?! Powiedz, do cholery! Zanim się znowu porzygam.

Armagh popatrzył prosto we wzburzoną twarz żołnierza.

– Nie wiem – skłamał.

 

***

 

Po tylu latach był blisko. Okazało się, że się spóźnił.

Opat wzniósł wysoko laleczkę z nakreślonym węglem uśmiechem na szmacianej buzi. Zaciskał na niej krótkie, serdelkowate palce..

– Oto diabelskie narzędzie!

Szmer przeszedł przez tłum zgromadzony na podwórcu. Pochodnie dymiły, rzucały krwawe kręgi światła, z sykiem skapywały płonące krople smoły.

– Oto inne!

Z płachty pod nogi opata wysypały się figurki. Książę w królewskiej koronie. Księżna pani. Dzielny rycerz z dziedzictwa wyzuty.

Przez tłum przeszło głębokie westchnienie, ludzie zakrywali oczy, by przypadkiem nie zobaczyć lalki ze swą twarzą. W świetle pochodni trzymanych przez przybocznych widać było bladość nalanej twarzy księcia stojącego na krużganku..

– Oto narzędzia czarownicy, na zgubę naszą gotowane!

Oczy opata błyszczały, głośniejsze stało się szemranie tłumu. Nad gwar podnieconych głosów wybijały się poszczególne okrzyki.

– Na szubienicę!

– Na stos!

Dłoń opata zacisneła się. Na zgniecionej, szmacianej twarzy nakreślony węglem uśmiech stał się krzywym grymasem przerażenia.

Odrzucona lalka spadła na bruk. Mała brzydka dziewczynka zaszarpała się w więzach, chciała biec na pomoc, ocalić. Nie mogła, powrozy krępowały ją ciasno.

Twarz naznaczona świeżym siniakiem, umazana zakrzepłą krwią z rozbitego nosa skurczyła się spazmatycznie. Głowa opadała, sztywne, zmierzwione włosy zakryły twarz.

Ktoś przepychał się wśród przekleństw przez rozstępujący się niechętnie tłum, odpychał bezceremonialnie zawalidrogów, nie szczędził ciosów. Na jego widok na twarzy opata rozlał się złośliwy uśmiech.

– Nic z tego, Armagh. Spóźniłeś się. Ona jest moja. Nie zginie szybko, od miecza. Będzie mogła wyrzec się czarta...

Szmer głosów przycichł. Ktoś w tłumie za plecami łowcy jęknął, kryjąc w dłoniach rozbitą twarz, krew przeciekała przez zaciśnięte kurczowo palce. Ktoś inny, odepchnięty na bok sięgnął po sztylet, lecz znieruchomiał powstrzymany jednym krótkim spojrzeniem.

Mała postać na wozie, w porwanej sukience była nieruchoma. Ciasno skrępowana, twarz skrywała we włosach. Armagh wpił w nią spojrzenie.

Spójrz na mnie. Podnieś głowę.

Spójrz.

 

***

 

Pchnął otwartą dłonią opata w pierś.

– Zejdź mi z drogi, klecho!

– Za późno! – opat nie cofnął się nawet, mimo mizernego wzrostu stał jak opoka, smakując swój triumf. – To moi ludzie ją znaleźli, moi schwytali. Niełatwo było, zły bronił jej zajadle. A ty wynoś się stąd, zanim oćwiczyć każę, wydrwigroszu!

– Zejdź!

– Bo co? – szydził opat. – Wyciągniesz ten swój duży miecz? Na sługę bożego podniesiesz? Dalejże, spróbuj! Kara boska cię za to nie minie, ale wcześniej...

Wskazał za siebie triumfalnym gestem.

Groty bełtów były w pierś łowcy. Opat dobrze się przygotował, coś musiał przeczuwać. Mylił się tylko co do motywów.

Armagh rozejrzał się. Ciżba za nim cofnęła się, zdjęta strachem. Gdy strzelano do kogoś w takim tłumie zawsze było kilka przypadkowych ofiar, kwestia rozrzutu i siły przebijania. Ledwie widoczni poza kręgiem światła pochodni zbrojni pewnie trzymali wymierzone kusze. Dojrzał twarz Wilfrieda stojącego z boku, zupełnie bez wyrazu. I wciąż widział małą postać w więzach.

Spójrz na mnie. Spójrz, zanim będzie za późno.

 

***

 

Z dziedzictwa wyzuci. Niegdyś władcy tej ziemi, nie jedyni, lecz równoprawni. Inni i obcy dla tych, co nastali. Zepchnięci w najdalsze zakątki.

Głowa dziewczynki uniosła się.

Samotni.

Zamilkł gdzieś szemrzący tłum. Zniknął chełpiący się, toczący pianę kapłan. Przestali się liczyć zbrojni z gotową do strzału bronią.

Głęboko osadzone oczy, ocienione ciężkimi brwiami spotkały się.

Nie ma miasta, nie ma murów. Nie ma pleniących się wszędzie, rojących ludzi. Ludzi, co nie widzą istoty rzeczy, nie rozumieją wzajemnie. Nie czują siebie nawzajem.

Nie widzą.

Nie ma ludzi, którzy porozumiewają się wydając tylko charkotliwe dźwięki, którzy nie czują wspólnoty.

Po dwunastu pustych latach jest odchodzi przejmująca samotność, samotność, z której mała brzydka dziewczynka nie zdawała sobie nawet sprawy, nie znając niczego poza nią. Wraca pamięć, przechowywana w głębokich zakamarkach umysłu. Obrazy nigdy nie widziane, ale znajome.

Jesteśmy. Już nie jestem, ale jesteśmy.

Milkną wreszcie oślizgłe myśli, wciskające się natarczywie w świadomość, niezrozumiałe i nieartykułowane, pochodzące od kłębiącego się ludzkiego robactwa. Przychodzi zrozumienie.

Tak, mała dziewczynko, jesteśmy tym samym, reliktem. Nasze bękarcie pochodzenie to owoc gwałtu i przemocy. Pozwoliło przetrwać, ukryć się. Nie jesteśmy już jak nasi braćmi, ścigani, zepchniętymi w dzikie ostępy. Ale też nie jesteśmy ludźmi, którzy dziedzictwa nas pozbawili.

Już umiemy kłamać i walczyć, my, z dziedzictwa wyzuci. Od nich dostaliśmy ten dar, kłamstwa i podstępu. Dar obłudy. Tylko tyle od nich mamy.

Oczy dziewczynki rozbłysły.

Już nie ma lesistych dolin. Nie ma kamiennych kręgów. Nie ma dawno zmarłych braci, których wspomnienia nosi, klanu, tak bliskiego w kręgu ogniska. Gdzie każdy jest wszystkimi i wszyscy każdym.

Znów jest miasto. Zły człowiek o wykrzywionej twarzy. Źli ludzie, co bili, szarpali i wykrzykiwali nienawistne słowa. Są ich myśli duszne i ciężkie, oślizgłe, jak wijące się płazy.

Wrzasnęła.

 

***

 

Opat wyprężył się spazmatycznie, źrenice uciekły pod czaszkę. Przez chwilę balansował wyprężony, wnosząc się na palcach, zanim począł padać jak podcięty toporem pień, najpierw zwolna, potem coraz szybciej, na wznak, wciąż z wzniesionymi w górę, wyprężonymi do granic możliwości rękoma. Z boku klinga błysnęła odbitą od ognia czerwienią. Ktoś zdołał sięgnął po broń, widać był bardziej odporny.

Nie na wiele się to przydało. Armagh uderzył krótko, co wystarczyło jednak, by trzymająca dłoń ręka poszybowała wysoko w fontannie krwi, odcięta w nadgarstku. Zaciśnięte na rękojeści palce nie otworzyły się nawet gdy spadła na bruk.

Ręce opata, wzniesione w geście urągliwie naśladującym błogosławieństwo przechylił się w tył. Po chwili głowa uderzyła o ziemię, błysnęły krwawo białka wywróconych oczu.

Armagh odwrócił się w niemal tanecznym zwrocie. Nie było już więcej przeciwników, tłum przestał być groźną, podnieconą nienawiścią tłuszczą. Ludzie padali, tarzali się po ziemi ściskając głowy, niektórzy już nieruchomieli. Ci, co stali dalej mieli szczęście uciec, zniknąć w mroku nocy wypełnionej krzykiem i jękami agonii.

Kusznicy padli pierwsi, wypuszczając broń ze zdjętych nagłą niemocą rąk. Jeden z nich wyprężając się gwałtownie jak trafiony w plecy, chlustając już krwią z uszu nosa nacisnął spust. Cięciwa szczęknęła, bełt trafił w czoło księcia stojącego na blankach.

Księciu było wszystko jedno, przytomność stracił już wcześniej.

Krzyki i wrzawa cichły, dawały się słyszeć tylko ciche pojękiwanie i skowyt wijących się na skrwawionym podwórcu ludzi. Tych, co przeżyli.

Łowca kątem oka złowił jakiś ruch, inny niż przedśmiertne konwulsje. Uniósł miecz, sprężył się, lecz powstrzymany nagłym impulsem zamarł, powstrzymując cios. Pomyślał mętnie, czy była to jego własna decyzja.

Wilfried stał. Tylko postaci postaci stały na podwórcu oświetlonym przez smolne pochodnie i płonące w żelaznych kagańcach szczapy. Mała, brzydka dziewczynka na wozie, wyprostowana, ciasno przykrępowana do drzewca. Wysoka postać z mieczem, po którego zbroczach spływała czarna w świetle ognia, gęsta posoka. I jeden człowiek.

Armagh popatrzył na dziewczynkę, bladą i nieruchomą.

Czy on...?

Nie, on nie. Ale to dobry człowiek. Dobry...

Myśli rozmyły się. Jak słowa, które zdusił płacz.

Opat zadrgał jeszcze, zacharczał, wywrócone źrenicami w głąb czaszki oczy zatańczyły dziko. Armagh postąpił nad zesztywniałe, wygięte w łuk ciało, dotykające ziemi piętami i czubkiem głowy. Uniósł miecz ostrzem skierowany w dół, prosto w nabrzmiałą sznurkami żył szyję.

Coś powstrzymało cios. Nie impuls, nie myśl, własna czy cudza. Tylko dłoń, która chwyciła nadgarstek wzniesionej do uderzenia ręki.

– Zostaw.

Armagh spojrzał prosto w oczy Wilfrieda, w których zobaczył tylko odblask pochodni.

– Nie przeżyje – mruknął, nie próbując jednak oswobodzić ręki. Żołnierz rozluźnił uścisk.

– Zostaw – powtórzył zimno. – Cierpienie oczyszcza. Zasłużył na oczyszczenie.

Ostrze ominęło nabrzmiałą szyję. Nieważne przecież.

Puściły przecięte powrozy, dziewczynka opadła na kolana, zdrętwiałe nogi nie mogły jej utrzymać. Łowca odrzucił broń, uklęknął naprzeciw. Zamknął w uścisku drobne ciało, głowa pokryta szopą szopa skudlonych, zlepionych krwią włosów oparła się na jego ramieniu.

Razem. Już zawsze. Już koniec z samotnością.

Armagh wstał. Trzeba się stąd zabierać, pomyślał, zanim się opamiętają, ustrzelą z daleka. Powiódł wzrokiem po podwórcu przypominającym krwawe pobojowisko. Jeszcze chwila.

– Nie spytasz, kim jesteśmy?

Mała wpatrywała się w Wilfrieda, zupełnie jak zwykłe dziecko, patrzące z podziwem na dzielnego wojaka.

– Nie spytam – odparł.setnik – Wiem. Powiedziała mi, właśnie przed chwilą.

Armagh zamarł, zaskoczony. Spojrzał czujnie na żołnierza, przeniósł wzrok na dziewczynkę

– Czy ty...

Zaprzeczyła ruchem głowy. Nie, on nie. Ale on rozumie takich, jak my. Wie, kim jesteśmy, kim byliśmy.

– Elfy, krasnoludy – mruknął żołnierz. – Stare ludy, czy jak was tam zwał. Widać nie sami byliśmy na tym świecie. I nie sami jesteśmy... Powiedz, Armagh, czego chcecie? Pomsty na tych, co z dziedzictwa was wyzuli? Swego miejsca na tym świecie? Panowania nad nim?

– Na razie chcemy przetrwać.

– Ta jest pierwsza, prawda? – to pytanie musiało w końcu paść. Setnik nie potrafił spojrzeć w twarz Armagha, nagle obcą i nieludzką. – Te wcześniej to tylko...

– To tylko cena. Tylko środek do znalezienia tej prawdziwej.

W kącikach oczu dziewczynki zalśniły pierwsze łzy. Pochyliła głowę jakże ludzkim gestem.

– Ruszajmy – Wilfried przeciął rozgrywającą się bez słów scenę. – Przeprowadzę was przez bramę.

– Nie musisz – szepnął Armagh.

– Muszę – odparł Wilfried zdecydowanie. – Już chyba doszli do siebie, nie przepuszczą was. Będziesz musiał się przebić, nie wątpię, że wam się uda. Ale ci, co stoją przy bramie, to wprawdzie straszne skurwysyny, ale moi ludzie.

Popatrzył w stronę krużganka. Za balustrady wystawały książęce nogi. Z jednej spadła ciżma.

– Jeszcze moi, ale już niedługo. Będę musiał chyba poszukać nowej służby.

 

***

 

Podkowy głucho dudniły po leśnym trakcie, ściętym pierwszym przymrozkiem. Mała brzydka dziewczynka, okutana derką, rozglądała się ciekawie. Wszystko było nowe, inne.

Nieprawda, wszystko już było, to tylko powrót. Posiniaczona buzia rozjaśniła się uśmiechem. Wracały wspomnienia, które były zawsze, nieuświadomione. Długi łańcuch istnień, połączonych pamięcią.

Tyle lat, myślał Armagh, ni to do siebie, ni to do swej towarzyszki. Odkąd uświadomił sobie swą odmienność, pojął, kim jest po części jest. Zrozumiał przerażającą samotność w obcym świecie, wypełnionym obcymi istotami.

Lata wypełnione poszukiwaniami, śmiercią i bólem, który był ceną.

Twarz dziewczynki skurczyła się.

Zabijałeś, by odnaleźć mnie?

Tak, zabijałem. To był jedyny sposób, by istotę podobną do mnie samego. Mogłem szukać tylko wśród tych, co swą odmiennością ściągają na siebie pomstę i nienawiść.

Zabijałeś?!

Nie wszystkie były niewinne, zdarzały trucicielki i zwykłe złodziejki. To zresztą nieistotne. I tak były skazane, przez swą odmienność, która nigdy nie jest tolerowana.

Po policzkach małej znów pociekły łzy.

To boli.

Taka była cena, siostrzyczko, za ciebie. Za wspólnotę. Za śmierć naszego ludu. Cena, którą wszyscy musieli zapłacić, oni i ja.

Ja płacę ją teraz. Nie jesteśmy tym, co nam się wydaje. Jesteśmy tacy, jak oni. Może tylko po części. Jesteśmy skażeni.

Z końskich nozdrzy unosiła się para, coraz gęstszy i ciemniejszy był świerkowy las.

Nie ma odpowiedzi, siostrzyczko. Może kiedyś ją znajdziemy. Na razie musimy przetrwać, przeżyć w obcym świecie. I szukać dalej. To nasze dziedzictwo.

 

***

 

W ognisku trzasnęła smolna głownia, sypnęła wznoszącymi się w mrok iskrami. Szumiały suche liście rozłożystego dębu.

Uśmiechnięta księżniczka usadzona wygodnie na stercie juków spoglądała okrągłymi oczyma na małą, brzydką dziewczynkę, przytuloną do wpatrzonego w ogień, mrocznego mężczyzny.

Nie wiedziała o czym śni dziewczynka, ani jakie myśli krążą w głowie mężczyzny. Była tylko szmacianą laleczką z wymalowanym węglem uśmiechem

 

 

Strona główna
design by a.mason