naglowek
 
 
Strona główna
  
 Publicystyka
 

No pasaran!

Najpierw poczynimy założenia wstępne – otóż HP nie czytałem i przeczytać nie zamierzam. Piszę to tylko po to, by wytrącić ewentualnym oponentom oręż z ręki, oświadczam z góry, iż na wszelkie argumenty, iż oceniam coś, czego nie czytałem, jestem impregnowany. Nie czytałem, i co z tego? Co mi teraz zrobicie?

Hamburgerów też nie jadam, a mimo to twierdzę, że to g. Bowiem niekoniecznie trzeba aż angażować kubki smakowe, by stwierdzić, że coś, co ma taki a nie inny proces produkcyjny, jest tak, a nie inaczej reklamowane nie może być smaczne. Jadalne, owszem, ale nie smaczne. Wystarczy przejść obok, i powąchać. Ewentualnie posłuchać relacji tych, którzy coś takiego zeżarli, i zachowali jakimś cudem zdolność mowy artykułowanej. Ewentualnie jeszcze posiadali tę zdolność przed spożyciem.

Tak samo jest z HP. Jakoś tak się składa, że ludzie, na których zdaniu polegam i z nim się liczę, jakoś nie pieją z zachwytu przeczytawszy wzmiankowane dzieło. Argumenty zaś, przemawiające za miałkością i płytkością dziwnie się powtarzają. To na cholerę mam czytać, skoro już ktoś podjął taki eksperyment i czas swój zmarnował? Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym marnować jeszcze własny.

Dobrze, powie ktoś, ci moi znajomi to zapewne banda wyrafinowanych, wybladłych, spedalonych (ktoś napisał, że tylko esteci bywają homoseksualistami, co wynika z samej istoty estetyzmu), snobistycznych malkontentów. Że to przecież rynek, ludzie głosują portfelem i nogami (zawsze mi się zdawało, że to raczej kwestia wyboru), i nie można źle mówić o czymś, co sprzedaje się w tylu egzemplarzach. Bo to zjawisko. Bo "coś w tym jest".

Tak się tylko dziwnie składa, że ilekroć próbuję rozmawiać z fanatycznym zwolennikiem HP, hamburgerów czy supermarketów, to rozmowa jest dziwnie jednostronna. I krótka, bo nie bardzo jest z kim gadać. Z mojego, oczywiście, punktu widzenia.

Z jednym się niewątpliwie zgadzam – coś w tym jest. Nawet nie domyślacie się, co. Uwaga – teraz teoria spiskowa:

Człowiekowi nie jest potrzebny do życia smak. Nie są potrzebne wrażenia estetyczne. W tym gustują jedynie zboczeńcy, w rodzaju doktora Lectera. Aby człowieka utrzymać przy życiu, zaspokoić jego potrzeby nie są potrzebne trufle, nie jest potrzebne garni, świece w wysokich lichtarzach, obrus, srebra itp. Człowiek potrzebuje białka, węglowodanów, soli mineralnych i witamin. Czegoś pewnie jeszcze, co łatwo będzie dosypać.

I tak hamburger jest stadium przejściowym przed standardowym posiłkiem idealnym dla idealnego konsumenta. Zachował jeszcze kształt i kolor, przypominający potrawę tradycyjną, przypominam ją sobie z lat minionych, zwała się kotletem pożarskim, nazwa miała zresztą mutacje regionalne. Udaje ją tylko, jako że wykonywany jest z surowców wtórnych i odpadowych, niemożliwych do wykorzystania w inny sposób – to znaczy wszelkich odpadów poubojowych, surowców garbarskich i tak dalej, plus domieszki przypadkowe. Podaje się to w czymś, co posiada kształt bułki, a wykonane jest z uniwersalnego substytutu ciasta, zachowującego trwałość przez minimum dwie dekady (gwarancja producenta). Sposób podawania tegoż został zoptymalizowany, gustowne papierowe torebki, plastikowe tacki. Nawiasem mówiąc, świetnie to koresponduje z dowcipami o niekulturnych ruskich, co to jedli śledzie na gazecie.

Ale, jak mówię, to jedynie etap przejściowy w dążeniu do ideału. Ideałem zaś będzie pasta – kiedy już uda się przewalczyć zakorzenione głęboko, błędne przeświadczenie, iż pokarm musi przypominać pokarm, a nie rezultat procesów trawiennych. Pasta homogeniczna, zawierająca wszystkie potrzebne składniki, zaś atrybutów niekoniecznych, takich jak smak czy wygląd pozbawiona.

Tych wszystkich, którzy wykorzystali już ten pomysł w rozlicznych antyutopiach i chcą mi obić mordę za plagiat uprasza się o ustawienie w kolejce.

Nasuwa się pytanie – z czego składa się hamburger? Nie, nie będę tu wyliczał nieapetycznych szczegółów, nie będę pisał o racicach, chrząstkach, białku sojowym, konserwantach, szczecinie, kościach i tak dalej. Odpowiedź jest prosta – hamburger składa się z reklamy i hamburgera właściwego. Licząc po kosztach wytworzenia, w proporcjach mniej więcej takich – 9,999999999999999999999999 to reklama, reszta to hamburger właściwy.

To właśnie reklama zastąpiła te wszystkie niekonieczne atrybuty, w rodzaju smaku, wyglądu, zapachu. Tylko dzięki niej ludzie idą do "restauracji innej niż wszystkie" (cóż za nieoczekiwana uczciwość!), nie pamiętając, że podobne gówno mogli zjeść jeszcze dziesięć lat temu za połowę ceny, za to na talerzu, w czymś, co nazywało się barem czy jadłodajnią. To reklama sprawia, że ludzie słuchają idiotyzmów, że kurczak posiada polędwiczki.

A spisek tkwi w tym, że kiedy już osiągniemy ideał, kiedy z gustownego, chromowanego podajnika wypłynie bezsmakowa pasta, zawierająca wszelkie do życia składniki, za którą zapłacimy wielokrotność jej rzeczywistej wartości, ciesząc się z niebywałej promocji i z tego, ze nasze dziecko dostało czapeczkę o wartości ułamka centa, posiadacze kontrolnego pakietu akcji będą mogli spokojnie wpieprzać swoje pasztety z truflami, nie martwiąc się, że dla nich zabraknie. Będą mogli spokojnie bekać kawiorem i obrzygiwać szampanem swoje rollsy. Nie zabraknie dla nich. To oni wymyślili chorobę BSE, tajne laboratoria CIA przez dziesięciolecia hodowały priony, wstrzykując je do hamburgerów. Nasz swojski gronkowiec złocisty i salmonella nie wytrzymały konkurencji, nie doczekały nawet wpisania do czerwonej księgi zagrożonych gatunków. Prion zwyciężył, po to, by zarazić gąbczastym zwyrodnieniem mózgu całe społeczeństwo, by można było odejść od krowy, jako surowca zbyt drogiego (po oczywistym wykorzystaniu – nie wierzycie chyba, że te sterty krowiego ścierwa spalono do końca? To tylko dla telewizji, zaraz po odjeździe ekipy spłukano wężem gumowym sadzę i spaleniznę, po czym skierowano do przerobu). Teraz, kiedy dotknięte zwyrodnieniem społeczeństwo wierzy już we wszystko, można zacząć testować inne surowce, jak białko sojowe, kryl, celuloza i podobne.

I tu dochodzimy do sedna – HP to spisek, by ogłupić społeczeństwo do reszty, by przekonać je, że to literatura. To nieprawda, że to książka dla dzieci, dzieci tego nie czytają, przynajmniej ja nie znam takich. Wiem, bo przeprowadzałem ankietę – wśród tych dzieci, które zdecydowały się odpowiedzieć, tj. nie przywaliły mi kijem baseballowym od razu (co też można uznać za odpowiedź negatywną, ale nie brałem jej pod uwagę, jako że nie spełniała do końca kryterium badań), nie proponowały w odpowiedzi zakupu amfy albo speeda, nie marudziły o jakich pokemonach, odsetek odpowiedzi pozytywnych wynosił 0,0. Odpowiedzi negatywnych nie będę cytował, poprzestając na zasygnalizowaniu pojawienia się znacznej liczby synonimów określających kogoś, kogo kiedyś nazywało się "zgredem".

HP to książka dla dorosłych. Napisana specjalnym językiem, i kłamliwie reklamowana, jako pozycja dla dzieci. Przeznaczona jest dla ogłupiałych od reklamy pełnolatków, dla klientów fast foodów i supermarketów. A chodzi tylko o to, że przeciętny konsument reklamy jest w stanie ją przeczytać, ponieważ jest tak właśnie napisana i nie zawiera żadnych elementów oryginalnych. Elementy oryginalne to najgorsza rzecz, która może spotkać masowy produkt, na szczęście autorka potrafiła ich uniknąć. I każdy może teraz powiedzieć, że miał kontakt z literaturą. Ba, nawet z fantastyką.

I tak, jak igrzyska olimpijskie ze szlachetnej rywalizacji barona de Coubertin stały się czymś w rodzaju targów branżowych farmaceutów i genetyków, tak i HP powinien zdobywać wszelkie nagrody. W igrzyskach agencji reklamowych i marketingowych, w zawodach copywriterów i tych tam jeszcze, nie pamiętam... Zaś zawartość, czyli HP właściwy, to 0,00000000001 kosztów poniesionych na promocję. To symbol naszych czasów – gówno w kolorowym papierku plus billboardy. Ulotki na schodach i panie redaktorki, doznające orgazmu na wizji.

A cóś takiego, to mógłbym napisać po ciemku, po pijaku i lewą ręką. Czekam na propozycje od agencji reklamy i promocji. Od pani R. jestem ładniejszy, młodszy i lepiej wypadam w telewizji, co jest poważnym argumentem. Znakomicie też potrafię udawać idiotkę, mam na to świadków i referencje.

Na koniec coś pozytywnego. Były już mroczne czasy, kiedy okupant opanował Warszawę. Zniknęły flaki (w Warszawie!), bary mleczne, wszystko... Normalny człowiek nic nie mógł zjeść na mieście, jeśli nie złapał sobie sam kota czy gołębia. Wszędzie tylko duża litera M stylizowana na wypiętą dupę, wszędzie smród starej frytury, dystrybutory uniwersalnego płynu do czyszczenia aluminium i odkręcania zapieczonych śrub. Aha, i jeszcze podobno do picia... Było źle.

Było źle do czasu zwycięskiej ofensywy Vietcongu. Za jedyne pięć złotych można zjeść normalny obiad, składający się z mięsa, ryżu, jarzyn. Już nie trzeba łapać kota własnoręcznie, dostaje się go w pięciu smakach lub z grzybkami mun. I stał się cud, historia lubi się powtarzać.

Firma Burger King wycofała się z Polski. Nie pomogły promocje, kolejne niebywałe okazje, blichtr i plastik. Nie pomógł napalm, Rolling Thunder i agent orange, będący głównym składnikiem płynu na F (nie wierzycie? – wypijcie puszkę płynu na F i wysikajcie się na trawnik. Nic tam nie wyrośnie. Już nigdy).

Na Marszałkowskiej lokale po BK zieją wybitymi szybami, mury poznaczone ospą przestrzelin... No dobrze, zagalopowałem się. Nie jest to jeszcze ewakuacja ambasady w Sajgonie, szyby są zalepione szarym papierem. Tylko na murze ręka Nieznanego Bojownika Antyglobalizmu wypisała sprayem wiekopomne słowa "chuj wam w dupę". Bezbłędnie i ortograficznie, co świadczy o tym, że globaliści nie mogą już spać spokojnie – świadomość ruchu rośnie.

Czekamy na ofensywę Tet.

 

Strona główna
design by a.mason