naglowek
 
 
Strona główna
  
 Powieści
 

Sherwood

fragment

Jedyny smok, jakiego widział Match, nie miał nawet skrzydeł, nie pilnował skarbca i nie porywał dziewic, chyba że przypadkiem. Była to bestia drapieżna, śmierdząca i głupia.

Jechali do młyna. Dotarły właśnie wieści, że młynarz, mimo panującego w okolicy głodu, nie kwapi się do oddawania należnej mąki, nie zaniedbując za to skrzętnego odkładania worków, które pobierał od chłopów za swe usługi. Owszem, było to jego zwyczajowe wynagrodzenie, pierwszą jednak powinnością pozostawało dostarczanie należnej daniny. Później dopiero mógł pomyśleć o swych własnych potrzebach. Szeryf postanowił przywołać go do porządku.

Droga do młyna wiła się wśród bagien, przekraczając je gdzieniegdzie. Podkowy dudniły po okrąglakach, z których ułożona była trasa w bardziej podmokłych miejscach.

Przejechali przez mostek nad płytką rzeczką. Match spojrzał w dół, spodziewając się ujrzeć żółty piasek pod wartką, czystą wodą. Zdziwił się. Woda płynęła mętna, nie było widać dna. Zupełnie jak po wiosennych roztopach, a przecież poziom rzeczki był niski, taki jak zwykle o tej porze. Nie padało od wielu dni.

Coś było nie tak. Match począł rozglądać się baczniej.

Gdy zza zakrętu ujrzeli polanę z młynem, za którą połyskiwało w słońcu lustro młyńskiego stawu, zatrzymali się. Coś było bardzo nie tak.

Nie słyszeli charakterystycznego skrzypienia koła. Nic dziwnego, bo cała budowla zwaliła się do rzeczki, tarasując stertą desek i okrąglaków prawie całe koryto. Wyglądało to tak, jakby jakiś olbrzym kopnął budynek od niechcenia. Wszystko dokoła pobielone było rozsypaną mąką. Match usłyszał skrzypienie i warkot korb. Jego dwaj zbrojni napinali kusze.

Sam sprawdził tylko, czy miecz jest we właściwym miejscu i czy podczas wyciągania jelec nie zaczepi o coś. Podniósł bez słowa dłoń, nie oglądając się, zakręcił nią w powietrzu. Nie musiał się oglądać, wiedział, że obaj zbrojni zjadą na boki traktu, przepatrując każdy swoją stronę. Sam wolno ruszył środkiem.

Na młynarza natknęli się wkrótce. Leżał na wilgotnej ziemi zacienionej ścieżki. Po spodniach opylonych mąką poznali, że to on. Z dokładniejszą identyfikacją mogły być problemy – młynarz kończył się na wysokości pasa. Match rozejrzał się. Górnej połowy nie było widać w pobliżu.

Zbrojny, który wysforował się naprzód, ściągnął brutalnie wodze i krzyknął zduszonym głosem. Match z dezaprobatą spojrzał na niego. Chłopak odwrócił się. Nie mógł wymówić słowa, trzęsącą się ręką pokazywał coś na ziemi. Match podjechał bliżej. Zobaczył odciśnięty w wilgotnej ziemi ślad.

Ślad jakby kury, czy innego ptaka. Wyraźnie odciśnięte trzy palce, dziury po pazurach. Ślad, tak na oko, długości sążnia, albo i więcej. Zagłębiony na dobre trzy cale.

Koń parsknął, szarpnął się. Poczuli unoszący się w powietrzu kwaśny odór.

– Z koni! – zakomenderował Match cicho. – Ruszamy, tylko powoli.

Nie musiał dodawać, że ostrożnie. Sam dziwił się nieco, że jeszcze nie spiął wierzchwca i nie odjechał. W przeciwną stronę.

Na twardym klepisku młyńskiego podwórka nie było śladów. Tylko plamy krwi, do których zlatywały się brzęczące muchy. Parę krwawych strzępów. Match nie przyglądał im się bliżej. Jak pamiętał, młynarz miał rodzinę, żonę, dzieci. Chyba troje.

Cisza. Tylko brzęczenie much. Nie słychać żadnych ptaków.

Posuwali się wolno, rejestrując szczegóły. Potrzaskane belki młyna, świecące świeżymi drzazgami wśród poczerniałego ze starości drewna. Zwalony płot. Wygniecione trzciny na brzegu młyńskiego stawu, woda zmącona, jakby taplała się tu niedawno wataha dzików. Olbrzymie ślady, mniej wyraźne w rozciapanej glinie. Połamane drzewa na drugim brzegu.

Match zatrzymał się. Kwaśny odór wiercił w nosie.

– Wracamy, nic tu po nas – powiedział szeptem.

Wycofywali się ostrożnie, krok za krokiem, starając się nie robić hałasu. Obaj zbrojni rzucali wzrokiem dokoła, podrywając kusze na najlżejszy szelest. Żaden nie miał co prawda złudzeń, że bełt zdoła powstrzymać coś, co zostawiło takie ślady.

Konie nie rozbiegły się na szczęście. Stały zbite w ciasną gromadkę. Zapomniałem kazać je powiązać, zganił się Match w myśli. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby uciekły.

Ruszyli cienistym traktem, rozglądając się na boki, z początku powoli, cicho, potem coraz szybciej. Gdy pomiędzy drzewami zaczęły wreszcie prześwitywać pola, z głębi puszczy dogonił ich chrapliwy ryk.

***

Szeryf nie był zachwycony przyniesionymi wiadomościami. Nie był również nimi zaskoczony, bowiem zaraz po odjeździe Matcha zbrojni przyprowadzili roztrzęsionego chłopa, który mętnie opowiadał, jak to smok spustoszył wioskę. Chcieli wyrzucić go za bramę, obiwszy wpierw przykładnie, lecz coś w wyglądzie kmiotka powiedziało im, że jednak chyba mówi prawdę. Może obłęd w jego oczach, a może to, że po wstępnym obiciu nadal upierał się przy swej opowieści. Postanowili więc zaryzykować i doprowadzić do zwierzchności.

Gisbourne z początku nie mógł nic zrozumieć. Kmiotek na jego widok zaniemówił ze strachu, stał trzęsąc się tylko. Zbrojni nie potrafili wiele powiedzieć.

Hrabia zniecierpliwił się. Aby ośmielić przerażonego chłopa i skłonić go do zeznań, zdzielił go przez łeb. Pomogło. Kmieć powtórzył wszystko, dodając parę szczegółów, na tyle niecodziennych, że hrabia również podjął decyzję. I tak chłop po przejściu wszystkich instancji postawiony został przed obliczem samego szeryfa.

Ten wysłuchał nieskładnej opowieści, przerywanej szlochem i smarkaniem, lecz kmiotek nie miał daru przekonywania. Szeryf skłaniał się raczej do rozwiązania, na które wpadli już na samym początku zbrojni. Będąc jednak człowiekiem wyrozumiałym, tylko raz dał przesłuchiwanemu po gębie i polecił wyprowadzić za bramę bez obicia. Sam udał się za zbrojnymi wlokącymi jęczącego chłopa, by osobiście dopilnować dokładnego wykonania rozkazów. W bramie natknęli się na Matcha.

Ten zeskoczył z konia, cisnął wodze pachołkowi. Podbiegł do szeryfa i niemal siłą odciągnął go na bok. Widząc jego twarz, szeryf zrezygnował z wygłoszenia uwag na temat należnego szacunku.

– Co się stało? – spytał zamiast tego niespokojnie. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył upiora...

– Gorzej – odparł Match krótko. Opowiedział wszystko.

Szeryf w miarę słuchania pochmurniał coraz bardziej. Gdy Match skończył, mruknął:

– Żeby to się tylko nie rozeszło... Jeszcze tego nam trzeba, żeby zaczęli tu zjeżdżać różni błędni rycerze i inne oszołomy.

Rozejrzał się.

– Hej, wy tam! – krzyknął do zbrojnych. – Tego kmiota do lochu, żywo!

Chłop nawet nie zdążył jęknąć. Jeden zbrojny chwycił go za kudły, powlókł przez dziedziniec, drugi popędzał szturchańcami.

– Na razie tylko wsadzić! – krzyknął za nimi szeryf. – Nie bić, tylko posadzić samego! Nikt z nim nie może rozmawiać! A później obaj do mnie...

Zbrojny słuchał z rozdziawioną gębą. Gdy dotarł do niego rozkaz szeryfa, puścił kmiotka, który padł na czworaki. Zbrojny walnął go z rozmachem w kark, bez złości.

– Widzisz, wieśniaku? – powiedział łagodnie. – Ludzki pan ten nasz szeryf. Posiedzisz tylko w lochu, bić nikt nie będzie. No, ruszaj się, nuże! – Pomógł chłopu kopniakiem.

– Dobrze – szeryf zwrócił się do Matcha. – Teraz odpocznij. Tych dwóch co z tobą byli, i tych, co zaraz tu wrócą, wyślemy... Już wiem, do pilnowania kamieniołomu. Kamienia się teraz nie dobywa, będą mogli pogadać najwyżej z borsukami. Cholera, dobrze byłoby posłać tam hrabiego.

Niestety, byłoby to trudne. Szeryf postanowił poprzestać na wbiciu hrabiemu do głowy, że jeżeli rozgada całą sprawę i pojawi się jakiś rycerz, żądny laurów w walce ze smokiem, to sam Gisbourne posłuży za przewodnika.

– Ty weźmiesz jutro z dziesięciu ludzi i pojedziesz rozejrzeć się po tej wiosce. Ostrożnie, jeśli trzeba, to tylko z daleka. Wjedziesz tam wtedy, gdy uznasz to za bezpieczne. Spokojnie, bez paniki. Może ten bydlak też szybko zdechnie, jak poprzedni, ten wyvern, czy jak mu tam. Grunt, żeby się nie rozeszło.

Match nie podzielał optymizmu szeryfa. Wyvern faktycznie zdechł szybko, lecz pojawił się późną jesienią. A i to, zanim znaleźli go zesztywniałego po pierwszych przymrozkach, zdążył narobić szkody. Namordował bydła, zabił lub poranił kilku pastuchów. Mierzył zaś zaledwie dwie końskie długości. Ten zaś, sądząc po śladach...

***

Wioska leżała tuż przy skraju puszczy. Nie wyglądała wcale na spustoszoną, wszystkie chaty stały na swych miejscach, na pierwszy rzut oka nienaruszone. W ogródkach pod chałupami bielały siermięgi chłopów, zajętych pilnie jakimiś pracami. Na pastwisku pod lasem stało spokojnie kilka kóz. Mimowolny lokator zamkowych lochów przesadzał chyba trochę.

Gdy podjechali bliżej, musieli jednak zmienić zdanie. Wioska nadal nie wyglądała na dotkniętą klęską. Wyglądała za to jakby przygotowywała się do oblężenia. Chłopi nie zajmowali się zwykłymi pracami polowymi, choć szybko obracali rydlami. Wkopywali w ziemię drewniane, zaostrzone pale. Nie przerywali pracy nawet wtedy, gdy zbrojni przejeżdżali obok, gapiąc się ze zdziwieniem.

Zatrzymali się na majdanie. Match polecił napoić konie, a najpierw sprowadzić wójta.

Ten okazał się żwawym, wysuszonym staruszkiem. Mamląc bezzębnymi ustami, przyglądał się z niesmakiem zbrojnym.

– Co, tylko tylu was przysłali? – spytał niezadowolony. – Nie uradzicie wy smokowi, nie uradzicie. Przeca wiecie, że rycerza tu trzeba, prawego a cnotliwego. Bo, jak powiadają, ino cnota chrześcijańska przeciw bestii srogiej uradzi, nic innego... Jeno rycerz prawy kopię mu w kałdun wrazić może, aż się gadzina rozpuknie...

– Zamknijcie się, wójcie – przerwał Match zimno. – Powiedzcie lepiej...

– ...A gdy rycerz w obronie swej damy stanie przeciw gadzinie, to i opieka boska nad nim – ciągnął staruszek niezrażony. – A wy, wy... Was smoczysko ogonem po polu rozrzuci, nawet się spostrzec nie zdążycie. A jak już was wydusi, to i po nas przyjdzie, wygubi ze szczętem. Tak, rycerza tu trzeba, prawego, bez zmazy, nie was, drapichrustów...

Match chwycił go za rzadką, siwą brodę. Zadarł głowę do góry.

– Nie nadużywaj mojej cierpliwości, kmiocie – warknął. – Gadzina was może wygubi, ale jak nie zaczniesz gadać z sensem, to ja pierwszy łeb ci rozwalę. I to zaraz...

Puścił brodę. Wójt zatoczył się do tyłu.

– ...tak zawżdy bajarze prawili... – dokończył z rozpędu.

Match spoglądał zimno.

– A i nie boję się ciebie. Stary jestem, już mi pięćdziesiąt roków. Swoje przeżyłem! – oświadczył dumnie rześki staruszek. Match wstrząsnął się mimo woli. Sam dobiegał już trzydziestki.

Powoli wydusił z wójta sensowniejsze odpowiedzi. Smok pojawił się przed dwoma dniami, wczesnym wieczorem. Wychynął z lasu, śmiertelnie przestraszył pastuszka, pilnującego kóz. Wzrostem przewyższał drzewa, gdy szedł, ziemia drżała pod jego łapami. Na szczęście najpierw zajął się kozami, bystre chłopię zdołało uciec. Ze wsi widzieli smoka, jak pożerał kozy, po czym ryknął i uszedł w las, łamiąc i druzgocąc drzewa.

– Wczoraj się nie pojawił – dodał wójt.

Match pokiwał głową. Smok miał wczoraj inne zajęcia.

– Kto go widział? – spytał krótko. – I jak wyglądał.

– No, wszyscy. Ino z daleka, tam, pod samym lasem. A najlepiej to chłopak, zanim uciekł. Widział z bliska...

Staruszek wysmarkał się z namysłem.

– Jak wyglądał, powiadacie – powiedział, skrobiąc się po głowie. – Jak by to wam powiedzieć, żeby nie skłamać... Ano, jak smok...

Match zaklął.

– No, dobrze mówię przecie! – obraził się wójt. Rozejrzał się. – Dobrze mówię, kumy?

– A ino, dobrze mówicie, wójcie – potwierdzili stojący kołem kmiotkowie. – Jako ten smok wyglądał! Ogromniasty!

Match miał dosyć. Zażądał sprowadzenia pastuszka. Może choć ten będzie bardziej rozgarnięty. Czekał, obserwując kozy pasące się pod lasem. Dziwne. Nie chodziły jak to zwykle po łące, poskubując trawę. Tkwiły w miejscu, jak... przywiązane?

Przyprowadzono chłopaka. Miał może ze dwanaście lat i wyglądał na rezolutnego. Niestety, jego opowieść, choć daleko bardziej składna, miała jednak wielkie luki. Match dowiedział się jedynie, że smok był wyższy od stodoły, miał długi ogon i wielką, najeżoną zębiskami paszczę. Kozy połykał jednym kłapnięciem szczęk.

Trudno było się dziwić, że chłopak tylko tyle zapamiętał. Match poklepał go po policzku i kazał uciekać. Zamyślił się. Coś trzeba zrobić.

– Mówicie wójcie, że wyszedł wieczorem – spytał po chwili. – Tam, pod lasem? – Wskazał na kozy.

– Ano, żebym tak zdrów był. – Wójt walnął się w zapadniętą pierś, aż zadudniło. – W sam raz tam, jak pokazujecie, panie. A słońce właśnie się już schowało...

– To dlatego kozy tam przywiązaliście. Myślicie, że gadzina nażre się, a wam da spokój...

– Tak, panie wojak – odrzekł wójt bez wahania. – Zamyślilim, że chudobę trza poświęcić, a my za częstokołem odsieczy czekać będziem. Aż szeryf rycerza prawego przyśle, by nas z obieży srogich wybawił, bestię kopią poraził, w imię...

– Przestańcie, dobry człowieku, z tym rycerzem. – Match skrzywił się z niesmakiem. – Na razie macie jedynie nas, i to musi wystarczyć.

Wójt pokręcił tylko głową. Miał wątpliwości. Match zresztą też.

– Powiedzcie no, panie wójcie – podjął – jest tam, koło tej łąki jakieś miejsce, gdzie można się ukryć? Byle nie w lesie. Trzeba się będzie bliżej przyjrzeć.

Wójt nadal kręcił głową, zastanawiając się zapewne, jak człowiek może być tak głupi. Wyszło mu, że jednak może.

– Ano popatrzcie, panie – odparł po chwili, wciąż patrząc na Matcha z niedowierzaniem. – Widzicie te krzaczki? Tam kotlinka jest, niegłęboka, ale dobrze zarośnięta. Ze dwóch się zmieści...

Match podjął decyzję.

– Dobrze – powiedział spokojnie. – Przed zmierzchem zaprowadzicie mnie do tej kotlinki.

– No, skoro tak każecie. – Wójt skrzywił bezzębne usta. – Jak chcecie, to zaprowadzę. Ino nie przed zmierzchem, ale teraz. I tylko kawałek, dalej sami traficie.

Odwrócił się.

– Przed zmierzchem, to se sami chodźta na smoki... – rzucił przez ramię.

***

Przed wieczorem, gdy leżeli już w kotlince, pomysł zaczął się wydawać nieco gorszy niż za dnia, a nawet zupełnie chybiony. Match, nachmurzony, zastanawiał się, co u licha skłoniło go do podjęcia takiego ryzyka. Szeryf przecież polecił przyjrzeć się tylko. Nie precyzował, z jakiej odległości.

Kotlinka była znacznie mniej oddalona od kóz i lasu, niż wyglądało to z wioski. Za to osada zdawała się być o wiele dalej. Match oceniał ponuro, ile też czasu może zająć dobiegnięcie do zbawczego częstokołu. Za każdym razem wychodziło mu, że za dużo.

Staruszek wójt przesadził też srodze, opisując rozmiary kotlinki. Biorąc pod uwagę, że na dnie stała woda, we dwóch ledwo się w niej pomieścili. Cztery napięte kusze, załadowane przystosowanymi do przebijania zbroi bełtami, tylko zawadzały.

Billy, kusznik, którego Match wyznaczył na swego towarzysza, wydawał się jeszcze mniej szczęśliwy, o ile to oczywiście możliwe. Match wybrał go ze względu na nieprzeciętne umiejętności w posługiwaniu się kuszą, celne oko, z którego zbrojny był zawsze tak dumny. Teraz, patrząc na niego, Match przypuszczał, że następnym razem nie trafi we wrota stodoły z dwudziestu kroków.

Na szczęście wójt nie mylił się w jednym – kotlinka rzeczywiście była zarośnięta i dawała niezłe schronienie. Również komarom, które w wodzie stojącej na jej dnie znajdowały znakomite warunki do rozmnażania.

Słońce zniknęło już za drzewami. Przywiązane do palików kozy pomekiwały niespokojnie, jakby przeczuwając los, który je czeka. Match miał podobne odczucia. Starał się nie zwracać uwagi na brzęczące wokół, siadające na wszystkich odsłoniętych częściach ciała komary. Nie tylko na odsłoniętych. Jeden właśnie ukłuł boleśnie przez sukienny rękaw. Match patrzył z obrzydzeniem, jak wczepiony w sukno owad staje się coraz grubszy.

Billy wiercił się niespokojnie, szeleszcząc zaroślami. Z klaśnięciem zabił komara na czole, rozmazując krew. Match kopnął go ze złością w kostkę. Kusznik ucichł.

Kozy też ucichły, robiło się coraz ciemniej. Może potwór dziś nie przyjdzie, pomyślał Match z nadzieją, może wczoraj nażarł się do syta. We młynie musiały być jakieś bydlęta, świnie, kozy... Może mu wystarczyło, łącznie z młynarzową rodzinką.

Zdrętwiał cały, poruszył się więc ostrożnie, usiłując, jak dalece to możliwe, zmienić pozycję. Obracając się na bok, popatrzył na lśniącą na dnie kotlinki wodę. Gdy zastanawiał się, ile jeszcze komarów się w niej może wylęgnąć, spostrzegł nagle, że dzieje się coś dziwnego.

Lśniąca powierzchnia rytmicznie marszczyła się w drobne fale. Zupełnie jak powierzchnia wina w kubku na stole, gdy ktoś w ten stół uderzy pięścią. Wtedy poczuł też drgania ziemi. Ostrożnie wychylił się z zarośli, kątem oka dostrzegając jasną plamę bladej twarzy Billy’ego i jego szeroko otwarte, śmiertelnie przerażone oczy. Poszedł za jego wzrokiem.

Nad lasem, ostro zarysowana na tle jasnego jeszcze nieba, widniała ohydna głowa. Szczęki rozwarły się, ukazując szeregi zakrzywionych zębów. Smok wzniósł głowę i zaryczał. Match odskoczył w tył, pociągając kusznika za sobą. Zielsko zaszeleściło głośno. Niemożliwe, by ów dźwięk przedarł się przez słyszalny wciąż chrapliwy ryk, ale Match aż się skulił.

Wpadli obaj na samo dno kotlinki. Zgniła zielona woda plusnęła wysoko. Match otarł z twarzy lepką ciecz, zgarnął z rzęs larwy komarów. Wygramolił się z kałuży, padł płasko na pochyłe zbocze. Billy nadal leżał w błocie.

Ryk ucichł. Ziemia znów trzęsła się w takt kroków potwora. Drgania stawały się coraz silniejsze, smok zbliżał się. Jeszcze chwila i doszły do nich odgłosy łamanych gałęzi.

Match wolno rozchylił zielsko przed twarzą i wyjrzał na zewnątrz. Smok stał na skraju lasu, rozglądając się uważnie.

Nie przypominał żadnego smoka wymalowanego na tarczach rycerskich czy niezliczonych reprodukcjach przedstawiających wiekopomny bój świętego Jerzego. Nie pasował do wizerunków podawanych przez minstreli w balladach. Nawet ludowe bajania, piosenki dziadów proszalnych nigdy nie mówiły o podobnej bestii.

Matchowi przemknęło przez myśl, że mimo wszystko opis podany przez kmiotków okazał się, jak dotąd, najbardziej precyzyjny. Zgadzało się – smok był ogromniasty.

Nie miał błoniastych, wyrastających z barków skrzydeł, które, jak wiadomo, stanowiły najczęściej opiewaną cechę typowych smoków. Nie miał złotej łuski, nie miał nawet zielonej ani szarej. Skórę pokrywały rogowe guzy i narośla.

Stał na tylnych, potężnych nogach, które przywodziły na myśl grube, powęźlone pnie dorodnych dębów. Przednie łapy, malutkie, jakby skarłowaciałe, ledwo dorównywały ramionom dorosłego mężczyzny. Tułów spoczywał poziomo na tylnych nogach; długi, ciężki ogon był sztywno wyprężony, nie dotykał ziemi. Stanowił przeciwwagę dla wielkiej głowy, wyposażonej w długie szczęki, najeżone ostrymi zębami. Potwór nie miał rogów, wielkich oślich uszu ani innych podobnych ozdób. Nie były zresztą potrzebne, bez tego był wystarczająco odrażający.

Brak skrzydeł, łuski, płomieni buchających z paszczy oraz inne niedostatki w porównaniu z kanonicznym wizerunkiem bestii smok rekompensował rozmiarami. Na rycinie, którą Match kiedyś oglądał, święty Jerzy miał wręcz wymarzone warunki do walki. Jego smok posiadał wprawdzie wszelkie niezbędne atrybuty, wyglądał na srogą i wredną bestię, lecz wzrostem nie przewyższał normalnego konia. Święty i cnotliwy rycerz mógł wygodnie siec go mieczem, nie unosząc się nawet w strzemionach.

Potwór, który wyszedł właśnie z lasu, miał długość mniej więcej sześciu koni. Gdy tak stał, rozglądając się i wciągając ze świstem powietrze, Match oceniał, że w kłębie wyższy jest od trzech. Sam łeb był rozmiaru jednego.

Mimo przerażenia Match rejestrował wszystkie szczegóły. Tylne łapy, z trzema palcami zakończonymi pazurami, przywodziły na myśl raczej olbrzymiego ptaka, nie gada.

Smok opuścił niżej łeb, począł kołysać nim na boki. Wolno ruszył w stronę kóz, szarpiących się rozpaczliwie, usiłujących zerwać krępujące je postronki. Już nie pomekiwały, walczyły w ciszy, słychać było tylko szamotanie i tupot racic. Smok kroczył powoli, z jakimś dziwnym wdziękiem i lekkością, niepasującą do tak potężnego cielska. Nadal kiwał głową na boki, ruchem przypominającym ogromnego węża. Nie zaniedbywał przy tym węszenia i rozglądania się co jakiś czas. Gdy zatrzymywał się, unosił głowę wyżej, lecz długi ogon ani razu nie dotknął ziemi, balansując w powietrzu.

W kotlince zaszeleściło zielsko, Match instynktownie szarpnął się w bok. Serce waliło mu jak oszalałe. Zanim zorientował się, że Billy wreszcie przemógł strach i wyczołgał się z błota na dnie, Match zdążył poczuć krople potu spływające po czole. Kusznik spojrzał tylko raz, po czym wtulił twarz w trawę, wczepiając kurczowo palce w krawędź dołu.

Przeraźliwe beczenie rozdarło powietrze. Match spojrzał i zauważył, jak smok unosi jedną z kóz w górę. Chwycił ją bardzo delikatnie, tak, że nie złamał jej kręgosłupa ani nie rozdarł gardła. Gdy podnosił łeb, koza wciąż żyła, szamocząc się w uchwycie zębów. Smok trzymał ją chwilę, nie zwracając uwagi na szarpanie się ofiary ani na wyrwany z ziemi kołek, wciąż uwiązany do koziej szyi, który zwisał mu teraz pod żuchwą. Wreszcie, jakby znudzony, zwarł szczęki. Rozległo się głośne chrupnięcie, po smoczej paszczy spłynęła krew.

Match poczuł mdłości. Zmusił się jednak do patrzenia. Szczęki potwora nie były przystosowane do żucia pokarmu. Sądząc z zębów, nadawały się raczej do cięcia mięsa i kości.

Potwór gwałtownie podrzucił głowę do góry, szeroko otwierając paszczę. Krwawa masa, która przed chwilą jeszcze była kozą, nieproporcjonalnie mała w stosunku do olbrzymiego łba wpadła prosto w gardziel. Match zauważył, jak potwór przełyka niewielki dla niego kąsek.

Właśnie, niewielki. Match zastanawiał, czy pięć, nie, teraz już tylko cztery kozy wystarczą potworowi do zaspokojenia głodu. Raczej tak, jak psu mucha. Dobrze, zeżre te kozy, i co potem? Wyraźnie widać, że węch ma dobry. Wprawdzie wiatr wiał w ich kierunku, ale po drobnej przekąsce bestia może chcieć sprawdzić, czy w okolicy nie ma nic więcej do zjedzenia. Gdy podejdzie bliżej, nie będą mieli szans na ukrycie się. Trzeba uciekać.

Smok nie wyglądał na powolnego i ociężałego. Poruszał się z gracją, ruchy głowy miały szybkość węża. Do wsi nie dobiegną.

Pozostawał las, być może sprawi monstrulanemu potworowi więcej trudności. Będzie musiał przedzierać się, łamiąc drzewa, co uciekającemu człowiekowi da pewną przewagę.

Smok chwycił drugą kozę. Tym razem nie zrobił tego delikatnie. Zwarł szczęki z całą siłą i po prostu odgryzł zwierzę od podłoża. Na ziemię upadły cztery nogi, odcięte niewiele ponad racicami. Powtórzył się rytuał podrzucania i przełykania.

Kurwa, trzeba spieprzać, póki jeszcze mu trochę zostało, pomyślał Match. Spojrzał na Billy’ego. Kusznik leżał wciąż z twarzą ukrytą w trawie, wczepiony w grunt. Ramiona drgały mu spazmatycznie.

– Billy! – syknął Match.

Kusznik nie reagował. Nie uniósł głowy, nie rozluźnił szponiastego uchwytu palców.

– Billy, uciekamy! – Znów żadnej reakcji.

Match zaklął, cicho i plugawo. Smok kończył trzecią kozę. Billy zaczął pojękiwać.

Trzeba nim potrząsnąć, pomyślał Match, wtedy może oprzytomnieje. Byle tylko nie narobił hałasu. Kurwa, przecież go nie zostawię bydlakowi na kolację. Żeby tylko był cicho...

Delikatnie położył rękę na ramieniu kusznika, zacisnął palce...

Billy wrzasnął. Wrzasnął tak, że Matchowi zadzwoniło w uszach. Smok otworzył paszczę, na ziemię upadła połówka kozy. Spojrzał, Matchowi wydawało się, że prosto na niego. Wrażenie to spotęgował fakt, że oczy bestii nie były umieszczone po bokach głowy, jak u jaszczurki, lecz osadzone blisko siebie, i mogły spoglądać w tym samym kierunku.

Smok zniżył łeb, rozwarł szczęki. Zasyczał donośnie, po czym ruszył, powoli, skradając się na ugiętych nogach.

Match zaklął, tym razem na głos, lecz jeszcze bardziej plugawo. Szarpnięciem za kark poderwał kusznika z ziemi. Zobaczył nieprzytomny wzrok.

Trzasnął dłonią na odlew. Trochę pomogło, w oczach Billy’ego błysnęło zrozumienie.

– Do lasu! – krzyknął, nie zawracając już sobie głowy szeptem. – Spieprzamy do lasu!

Smok szedł wciąż wolno, rozglądając się. Pozostało mu jeszcze ze sto kroków. Match dał nura w błoto na dnie kotlinki, starając się w zapadającym mroku wymacać którąś z czterech kusz, jakie zabrali ze sobą. Udało się, od razu trafił na pokryte śliskim szlamem łoże. Chwycił broń, wychylił się. Znów wypluł z siebie przekleństwa.

Kusznik nadal klęczał na skraju kotlinki, w pozycji takiej, w jakiej go zostawił. Match klnąc wciąż i plując szlamem, trzepnął go z rozmachem w plecy.

– Kurwa, człowieku, rusz się, bo nas obu zeżre! – ryknął pełnym głosem – Spierdalaj w las!

Billy zerwał się na równe nogi. Zamarł na chwilę, po czym rzucił się na ziemię, kryjąc głowę w ramionach. Smok gwałtownie przyspieszył.

Stracił rozum ze strachu, pomyślał z rezygnacją Match. Wyprostował się, stanął na wprost zbliżającej się bestii. Uciekaj, durniu, tłukły się w głowie oszalałe myśli, ratuj się sam.

Zamiast tego przesunął dłonią po łożu trzymanej kurczowo kuszy. Namacał bełt, przytrzymywany małą, sprężystą blaszką. Dobrze, nie spadł, kiedy wyszarpywał broń z błota.

Smok był już nie dalej niż pięćdziesiąt kroków. Szedł powoli, kołysząc łbem, jakby pewien, że zdobycz mu nie ujdzie. Grzmiące kroki słychać było coraz wyraźniej, ziemia pod nogami drżała coraz silniej. Match wolno uniósł kuszę.

Kusza załadowana była ciężkim, specjalnym bełtem, używanym do przebijania zbroi. Także jej naciąg był silniejszy niż standardowej kuszy. Taki bełt, wystrzelony z niej na pięćdziesiąt kroków, przebijał na wylot konia. Wzdłuż.

Match wycelował w pierś potwora, nieco poniżej pochylonej głowy. Nacisnął spust, broń kopnęła potężnie, bełt ze świstem poszybował do celu. Po chwili dało się usłyszeć wyraźnie, jak uderzył. I to wszystko.

Smok nawet nie zwolnił. Nie było po nim wcale widać, że został trafiony. Match cisnął broń, sprężył się do skoku. Nie mając już wielkiej nadziei, kopnął Billy’ego w biodro.

Nieoczekiwanie kusznik zareagował. Zerwał się do biegu. W złą stronę.

Wrzeszcząc głośno, pobiegł w kierunku wsi, przez rozległą, równą łąkę. Smok zwinnie skręcił, przyspieszył. Billy miał nad nim pięćdziesiąt kroków przewagi.

Potwór dogonił go w mgnieniu oka. Match, stojący wciąż jak skamieniały na krawędzi kotlinki chciał przymknąć oczy, by nie widzieć tego, co za chwilę nastąpi. Nie mógł.

Smok nie schwytał kusznika w potężne szczęki. Zamiast tego wyrzucił wielki łeb do przodu, tuż nad ziemią i uderzył uciekającego w plecy. Kusznik, poderwany ciosem w powietrze, poleciał bezwładnie, padł z hałasem na trawę. Smok zatrzymał się. Trącił nosem leżącego nieruchomo człowieka.

Z daleka ten ruch wyglądał lekko i delikatnie, lecz leżąca postać poturlała się po ziemi jak uderzona maczugą. Znów legła nieruchomo. Smok uniósł łeb, zakołysał nim.

Match był pewien, że Billy nie żyje, lecz po chwili dostrzegł, że nieruchome ciało porusza się. Wolno, z wysiłkiem kusznik uniósł się na rękach. Głowa zwisała mu między ramionami, lecz jakoś zdołał dźwignąć się na kolana, począł wstawać zgięty niezdarnie. Zrobił kilka chwiejnych kroków, znów opadł na czworaki. Zastygł w tej pozycji.

Smok zrobił niespieszny krok. Pochylił łeb, znów delikatnie szturchnął nosem. Kusznik potoczył się po ziemi, znieruchomiał z szeroko rozrzuconymi ramionami.

Ten skurwysyn bawi się nim, zorientował się Match. Jak jakiś wielki, pieprzony kot pieprzoną myszą. Rzucił okiem w stronę lasu. Jakieś sto kroków. Kurwa, może się uda.

Krzyknął głośno. Raz, drugi. Smok sprężył się, płynnie obrócił całe ciało. Match wrzasnął jeszcze raz, zamachał rękoma.

Potwór ugiął nogi, ryknął donośnie. Podążał, z początku niespiesznie. Teraz! Match poderwał się...

Chciał ruszyć biegiem. Noga osunęła się na krawędzi kotliny, poczuł ból w wykręconej kostce. Padł z rozmachem na ziemię.

Uratował go Billy. Gdy bestia przyspieszyła, udało mu się podnieść na nogi. Smok zauważył go kątem poruszenie. Zawrócił.

Match usłyszał krótki, przeraźliwy wrzask. Zaraz potem dał się słyszeć ohydny chrupot miażdżonych kości. Match podniósł głowę, wypluwając piasek. Zobaczył, jak smok wyrzuca głowę do góry, potrząsa nią, pozwalając, by bezkształtna, krwawa masa spadała coraz głębiej do gardzieli. Match opuścił głowę, zacisnął pięści. Prawa dłoń znieruchomiała na czymś znajomym. Kusza Billy’ego. Napięta, załadowana.

To, co zrobił, było szaleństwem. Poderwał się, nie zważając na ból w nadwerężonej kostce. Ruszył naprzeciw bestii. Krzyczał. Nie pamiętał co, przekleństwa czy prośby do opatrzności. Szedł z uniesioną bronią.

Smok uporał się z Billym. Spojrzał na drobną, hałaśliwą istotkę idącą mu naprzeciw. Zawahał się. Znów opuścił głowę, kołysząc nią na boki jakby niezdecydowany. Otworzył szeroko paszczę i zasyczał.

Trzydzieści kroków. Match poderwał broń, celując w gardziel potwora. Nie wiedział, na co właściwie liczy.

Nacisnął spust. W ostatniej chwili, jakby spłoszony szczękiem cięciwy, smok szarpnął głową. Bełt wbił się prawie do połowy tuż nad rzędem zębisk w górnej szczęce. Potwór ryknął, wyprostował się. Przez moment próbował sięgnąć karłowatymi przednimi łapkami, bez rezultatu. Opuścił łeb, tarł nim o ziemię, zupełnie jak pies, kiedy powącha coś paskudnego. Piach i trawa wylatywały w powietrze.

Match odzyskał świadomość. Cisnął kuszę, zerwał się do biegu. Kostka bolała coraz bardziej. Modlił się, by go nie zawiodła, nim dobiegnie do zbawczych drzew.

Usłyszał za sobą grzmiące kroki. Spróbował przyspieszyć, choć moment wcześniej myślał, że to zupełnie niemożliwe. Nie tracił czasu na oglądanie się za siebie.

Kilkanaście kroków od pierwszych zarośli instynktownie rzucił się w bok. Kątem oka dostrzegł olbrzymi łeb, który przemknął tuż obok niego. Match toczył się wciąż po ziemi, gdy ujrzał ogromną stopę, wpartą w grunt zaledwie o cale od jego głowy. Przetoczył się jeszcze kawałek, poderwał, z zamiarem wykonania ostatniego skoku w zarośla. Gdy się zrywał, poczuł silny cios w plecy. Smok zawracał, potężny ogon trafił go samym końcem, wycisnął oddech z płuc i rzucił o starą sosnę, rosnącą na skraju lasu. Match grzmotnął w drzewo barkiem, uderzenie okręciło go. Zsunął się po pniu jak szmaciana lalka.

Powróciła zdolność widzenia, lecz nadal nie mógł złapać oddechu ani się poruszyć. Półleżąc oparty o szorstką korę, mógł tylko patrzeć, jak smok zbliża się do niego, zniża olbrzymi łeb, rozwiera szczęki.

Owiał go smrodliwy oddech. Siła wydechu smoka była potężna, gorący smród buchał jak z kowalskiego miecha. Match usiłował poruszyć się, lecz ciało nie posłuchało go. Zupełnie zatracił świadomość położenia swych kończyn. Mógł tylko czekać i patrzeć. Myśli przebiegały chłodne, jakby wszystko dotyczyło kogoś zupełnie innego.

Obserwował rzędy długich, ostrych zębów, z których zwisał zaczepiony jakiś krwawy strzęp. Kolczuga, zrozumiał po chwili. Może ci zaszkodzi, skurwysynu, pomyślał mściwie. Nie miał wielkiej nadziei. Słyszał brzęczenie much i gzów kłębiących się dokoła otwartej paszczy, znęconych odorem gnijącego mięsa.

Smok kołysał głową, pysk zamykał się i otwierał. No, dalejże, kończ, sukinsynu, pomyślał Match. Paszcza przybliżyła się, dotykając prawie twarzy. Od smrodu o mało się nie udusił. No, dalej! Na co czekasz!

Pysk cofnął się. Smok uniósł głowę, zaczął węszyć, głośno wciągając powietrze. Znów zakołysał łbem, jakby z irytacją. Odstąpił krok do tyłu, ponownie zawęszył. Uderzył z łomotem ogonem o ziemię. Zaryczał, po czym zaczął kręcić łbem, jakby nasłuchiwał.

Nie widzi mnie, zrozumiał Match. Jak się nie ruszam, to mnie nie widzi. Próbuje wypłoszyć, zmusić do ucieczki.

Smok tracił pewność siebie. Odszedł w bok, tak że Match, który nadal nie mógł poruszać głową, stracił go z oczu. Słyszał jedynie ponawiane co chwila porykiwanie, czuł drżenie ziemi pod stopami bestii. Odgłosy zdawały się oddalać.

Powoli wracało czucie w bezwładnych kończynach. Mimo to Match nie próbował wstawać. Na szczęście, gdyż nieoczekiwanie smok pojawił się znowu tuż przed nim. Jednak ryknął tylko raz, jakby bez większego przekonania, po czym ruszył dalej. Po chwili do innych odgłosów dołączyły trzaski łamanych zarośli. Bestia przedzierała się przez las, uchodząc do swych nieznanych komyszy.

Match leżał, słuchając oddalających się dźwięków. Gdy ucichły, wciąż leżał, nie mając siły się podnieść. Wreszcie, nie wiedzieć po jak długim czasie, udało mu się chwiejnie stanąć na nogi. Zgięty wpół, zataczając się, podążył do wioski.

 

Strona główna
design by a.mason